Artykuły

Między nami nie ma cudów

"Cudotwórca" w reż. Wawrzyńca Kostrzewskiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Prawda relatywizuje się w zależności od postrzegających podmiotów. Główna myśl przyświecająca "Cudotwórcy" opiera się na próbie zanegowania istnienia absolutnej Prawdy-monolitu; tutaj występuje cały nurt migotliwych półprawd, trudnych do obalenia, ale też niełatwych do poświadczenia. Owszem, jest też jakiś łańcuch zdarzeń, który zaistniał, ale interpretacja poszczególnych jego ogniw różnicuje się w zależności od doświadczeń opowiadającego. Reżyser Wawrzyniec Kostrzewski, odczytując irlandzkiego dramaturga, Briana Friela, wpuszcza widza na pole narracyjnych błędnych ogników.

Szkielet spektaklu przypomina nieco "Rashomona" Kurosawy. Całość opiera się na retrospekcjach trzech postaci: tytułowego cudotwórcy, Franka Hardy'ego, jego kochanki, a później żony - Grace oraz impresaria Teddy'ego. Każda z nich snuje swoją wersję opowieści o wieloletnim tournee, w czasie którego Frank prezentuje swoje umiejętności (a może raczej - objawia swój dar?). Każda z wypowiedzi staje się minispektaklem, w którym wykonawca prezentuje siebie w jak najkorzystniejszym świetle; Frank, Grace i Teddy mają odmienne wizje siebie samych. Retrospekcje stają się tym samym procesem projektowania swojego "ja" oraz obrazu innych. Narracja nie ma linearnego charakteru. Opowieść płynie, odtwarzając specyfikę pamięci. Chociaż przewijają się te same historie, każda z opowieści pączkuje w inne wspomnienia; od głównego koryta odchodzą coraz to bardziej kręte odnogi. W tej rzece nic nie płynie z prądem. Ścierające się chaotyczne nurty tworzą wiry - historie nie tylko są przedstawiane w alternatywnych wersjach przez trójkę bohaterów (szczególnie Teddy'ego i Grace ustawionych w opozycji do Franka) - niektóre wręcz się znoszą, wykluczają i już nie wiadomo, czy Grace cierpiała na bezpłodność, czy rodziła na pustkowiu martwe dziecko, podczas gdy jej mąż balował gdzieś w trakcie alkoholowego ciągu.

Scenografia tworzy sytuację kameralnego spotkania. Proscenium zostało zaaranżowane na kształt widowni. W półkolu ustawiono szeregi foteli, z tyłu widnieje przewrócony rząd siedzisk - w tym uładzonym uniwersum musi istnieć jakaś rysa. Metateatralny aspekt jest zastanawiający - czemu służy wykorzystanie lekko już zużytej konwencji "teatru w teatrze"? Odpowiedzi nie trzeba szukać w rozbudowanych analizach. Stosunki międzyludzkie są niczym innym, jak odgrywaniem wzorców zachowań. A skoro poszczególne relacje z tych samych wydarzeń znacznie się od siebie różnią, to mamy do czynienia z częściową fikcyjną nadbudówką.

Historie nie zazębiają się ze sobą. Inwersja chronologiczna, swobodny rozrzut cząsteczek narracyjnych prowokują widza do prób samodzielnej rekonstrukcji i interpretacji wydarzeń. Tak naprawdę niewiele wyznań, dotyczących tytułowego cudotwórcy, można potwierdzić. Przyjmijmy, że Frank Hardy został obdarzony autentycznym charyzmatem. Ściągają do niego całe rzesze ludzi; cóż z tego, skoro oczekują tylko tego, by uzyskać potwierdzenie śmiertelności i nieuleczalności swojej choroby. Tym, na co liczą, nie jest realna zmiana ich status quo, lecz okazanie litości. Najważniejsze nie jest osiągnięcie wymiernego efektu, lecz wzniecenie uczucia; tu Frank, jako skrajny egoista, zawodzi na całej linii. Znamienna jest scena uzdrowienia dziesięciu chorych, będąca oczywistą biblijną parafrazą - tylko jeden z nich przychodzi podziękować Hardy'emu. Uzdrowiciel żąda daniny wdzięczności ze strony uleczonych. Sam jednak nie jest zdolny do wyrażania uczuć względem ludzi z najbliższego otoczenia. Tym samym ponosi fiasko jako mąż, przyjaciel, pracownik.

Frank potrafi momentalnie rozpoznać problem i uzdrowić nieznajomego, choć lekceważy bliskich. Co zatem sprawia, że Grace tkwiła u jego boku przez wiele lat? Sama kobieta stwierdza, że czuje się przy nim "jak urojenie", on sam "klasyfikował ludzi według własnego wzorca doskonałości", ale też "nabierał wielkości", kiedy zbliżał się ku chorym. Można zatem stwierdzić, że Hardy roztaczał szczególną aurę, gdy występował jako cudotwórca. Nie odbierano Franka jak prawdziwego człowieka ze swoimi ułomnościami - w postrzeganiu innych był nierozerwalnie zrośnięty ze swoim wizerunkiem, funkcjonował jako obraz samego siebie, nieruchoma ikona - człowiek podniesiony do drugiej potęgi. Kiedy wychodził z roli cudotwórcy, stawał się na powrót zapijaczonym sobkiem z rozdętym ego. To niekorzystne wcielenie wciąż jednak pozostawało zasnute przez aurę Franka-charyzmatyka. Hardy'ego pokrywa łuska. Widz nigdy nie dotrze do pełnej prawdy.

Reżyser perfekcyjnie stopniuje napięcie. Cykl następujących po sobie opowieści przypomina sztafetę, w której postacie przekazują sobie pałeczkę wiarygodności - wierzymy słowom tego, kto akurat zabiera głos - jak i współczucia, bo każdy ukazuje siebie jako jedynego pokrzywdzonego. Konfrontacja bohaterów przypomina tym samym zawody w przeciąganiu liny. Adam Ferency portretuje Franka jako oschłego mężczyznę, dokonującego bilansu życia. Hardy pielęgnuje przeświadczenie o własnej wyjątkowości, niemniej osłabiane przez pojawiające się co pewien czas wątpliwości. Gorycz Hardy'ego skontrastowano żarliwością Marty Król w roli Grace. Tu pada dużo oskarżeń. To część najbardziej konfrontacyjna; napięcie rośnie. Potem po raz kolejny następuje wyciszenie. Teddy Andrzeja Blumenfelda jest zdystansowany, ma w sobie coś ironicznego. Widz oczekuje wstrząsu zamykającego spektakl. I owszem, Grace umiera, Frank udaje się do kostnicy, by zidentyfikować jej zwłoki. Wydarzenie to nie zostało przedstawione w sposób mający za wszelką cenę poruszyć odbiorcę - jest jakby naturalnie wtopione w pewien pejzaż. Jeszcze jedno spostrzeżenie - w spektaklach nagminnie się zdarza, że oprawa dźwiękowa sztucznie podbija napięcie. W "Cudotwórcy" pobrzmiewa parę motywów muzycznych, lecz, o dziwo, nie wysłużono się nimi, by wykreować gęstą atmosferę. Tu cała siła tkwi w słowie i grze aktorskiej. We współczesnym teatrze coraz rzadziej spotyka się takie rozlokowanie akcentów.

Pogrążony w mediumicznej katatonii Frank recytuje nazwy wymierających wiosek. Ta litania, będąca klamrą spektaklu, powraca jak echo (aż chciałoby się przywołać kantorowskie "Wielopole, Wielopole"). Trudno podpiąć powtarzane w transie słowa pod rozważania na temat przeszłości i pamięci. Można je natomiast obrać za punkt wyjścia dla końcowych rozważań. Cały "Cudotwórca" odnosi się do problemu niemożności odwrócenia biegu czasu. Niektórych błędów nie da się naprawić. Wydarzenia są utrwalone w przeszłości; można tylko o ich opowiadać, a tym samym próbować nadać im inny kształt. Dlatego animujemy sytuacje i ludzi z naszych wspomnień, zniekształcając je, wyrabiając na nowo. Wszystkie te zagadnienia dały się połączyć gładko i bez szwów w niewiele ponad półtoragodzinnym spektaklu - i to w jakim stylu. Takich "cudów" trzeba nam zdecydowanie więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji