Lekki kochanek i ciężki ból
Wystawiony na scenie Sali Prób Teatru Dramatycznego "Kochanek" Harolda Pintera jest, jak to słusznie napisał Bolesław Taborski w "Nowym teatrze elżbietańskim" - najmniej "ponurą" ze sztuk angielskiego mistrza "komedii zagrożenia" (comedy of menace). "Kochanek", to historia, którą nazwać by można w podtytule: "Przyczynkiem do "Zniechęcenia w małżeństwie" czcigodnego doktora Van de Velde". Opisana przez Pintera typowa angielska para małżeńska odgrywa w tej sztuce komedię wyimaginowanego czworokąta. Żona opowiada mężowi o miłosnych igraszkach, jakie uprawia każdego popołudnia ze swoim kochankiem, mąż opowiada jej o swoich odwiedzinach u pewnej prostytutki. Potem okazuje się, że owym kochankiem jest sam mąż, który odwiedza żonę w czasie przerwy w pracy, a prostytutką jest oczywiście ona sama. Z tego trochę banalnego i trochę drastycznego pomysłu robi Pinter w swojej sztuce znakomity teatr w teatrze. Daje dwojgu aktorów świetne pole do popisu. Pozwala im wygrać się do syta stwarzając piętrowe, nakładające się na siebie sytuacje i każąc im grać podwójne role.
Nic dziwnego, że kiedy patrzy się na grającego rolę Męża (w sztuce ma on na imię - Ryszard) Gogolewskiego, widać jak ten aktor ze smakiem zajada na scenie przyrządzone mu przez Pintera danie. Widać, że cieszy się i bawi dokonywaniem metamorfozy granej przez siebie postaci, z rozmachem odgrywa urzędnika bankowego z City, który gra wobec własnej żony jej kochanka, a potem znowu powraca do swojej "normalnej", urzędniczo mężowskiej osobowości. Chwilami jednak wydaje się, że Gogolewski aż za bardzo rozsmakował się w tej aktorskiej zabawie, że upajając się zręcznie napisaną, tak efektowną rolą i własną warsztatową sprawnością zapomniał po trosze o tym, co dla każdego aktora najważniejsze. O tym, że do każdej kreowanej na scenie postaci trzeba włożyć coś z własnej istoty, z własnego charakteru, z własnej psyche. W przeciwnym razie rola będzie tylko technicznym zadaniem, być może efektownym, ale pustym.
Inaczej ma się sprawa z partnerującą Gogolewskiemu Małgorzatą Niemirską. Bardzo utalentowana, ale mało jeszcze doświadczona aktorka również traktuje swoją rolę przede wszystkim jako techniczne zadanie, ale jest to dla niej zadanie bardzo trudne. To, co dla Gogolewskiego jest aż za popisowym, aż za bardzo powabnym zaproszeniem do aktorskiego popisu, dla niej staje się szaradą. Zajęta rozwiązywaniem namotanych przez Pintera psychologicznych i interpretacyjnych zawijasów nie znajduje już czasu na wewnętrzne podbudowanie roli. Z dużym wdziękiem pokazuje swoje obnażone przez Andrzeja Sadowskiego "łono" (Boy zastanawiał się gdzie się łono zaczyna i gdzie kończy), ładnie porusza się, dobrze podaje tekst, łapie kontakt z partnerem. Ale to za mało.
Obok "Kochanka", zamiast grywanej zwykle razem z tamtą krótką sztuką "Kolekcji", reżyser warszawskiego przedstawienia Jan Bratkowski wystawił inny utwór Pintera: "Lekki ból". "Lekki ból", to także historia małżeństwa. Tym razem jest to para starzejących się ludzi. On jest nieudanym intelektualistą będącym na utrzymaniu żony, ona niemłodą już, ale pełną wewnętrznej, witalnej siły kobietą, która traci coraz bardziej uwielbienie i szacunek dla swojego małżonka. Akcja "Lekkiego bólu" polega na powolnym odkrywaniu konfliktów pomiędzy tymi dwiema postaciami, dokonanym poprzez wprowadzenie osoby milczącego, tajemniczego włóczęgi, który staje się ostatecznym powodem zupełnej degrengolady nieudanego intelektualisty. W ostatniej scenie następuje zamiana ról - włóczęga wchodzi do domu, a niewydarzony myśliciel i małżonek staje się wygnanym i wzgardzonym trampem.
Intelektualistę - Edwarda gra Gogolewski, jego żonę - Florę Zofia Rysiówna, niewdzięczną, niemą rolę włóczęgi - sprzedawcy zapałek Jarosław Skulski. Gogolewski do pięknie pod względem techniki aktorskiej odegranej roli Ryszarda w "Kochanku", dodaje tutaj drugie, popisowe aktorskie zadanie - gra teraz złamanego życiem, nieznośnego, nudnego staruszka. I znowu chyba uwodzi tu Gogolewskiego sama techniczna strona podjętego zadania. Aktor upaja się własnymi umiejętnościami, gra, wbrew własnym dyspozycjom i warunkom fizycznym, wciela się w postać, tworzy rolę, pokazuje, że naprawdę jest aktorem o wielkich możliwościach. Ale na głębsze podbudowanie tej roli, na nadanie jej prawdziwego scenicznego uroku nie starcza mu już czasu albo inwencji. Co więcej, również i tak świetna aktorka jak Rysiówna nie pokazuje nic, poza technicznymi umiejętnościami, w ciekawej zdawałoby się roli Flory. Oboje grają, jak to się mówi, dobrze, sekunduje im dzielnie Skulski, całość wyreżyserowana jest bez błędów i pustych miejsc, a przecież ten "Lekki ból" dłuży się i ciągnie przytłaczając jak kamień lekkiego, zgrabnego i dowcipnie zagranego "Kochanka". Kryje się w tym jakaś głębsza przyczyna: coś, co wykracza poza samo przedstawienie.
Chodzi chyba o to, że po prostu "Lekki ból" nie za bardzo przystaje do sceny. Pinter, jak wiadomo, pisuje nie tylko sztuki teatralne. Jest również autorem wielu słuchowisk i dwóch filmowych scenariuszy. Ale stanowi on zarazem przykład dramaturga, który znakomicie potrafi odnaleźć i wydobyć różnice gatunkowe określające typy sztuk przeznaczonych dla odmiennych środowisk przekazu. Pinter nie tworzy nijakiej "dramaturgii", przeznaczonej dla byle kogo, pisanej w próżnię, bez myśli o wymaganiach sceny czy ekranu. Jego wszystkie utwory utrzymane są w tym samym właściwym ich autorowi stylu, ale, zależnie od przeznaczenia, pisane są ze znakomitym wyczuciem specyfiki środków przekazu. "Kochanek" to sztuka teatralna, dlatego też sprawdza się na scenie i jest wręcz popisowym zadaniem aktorskim, choć można w niej znaleźć pewne cechy bliższe raczej widowisku telewizyjnemu (krótkie scenki przerywane "cięciami" - black outami). Natomiast "Lekki ból", to słuchowisko. Na scenie delikatna tkanka aluzji, słownych opisów, materia dźwięków i znaczeń składająca się na typowy, Pinterowski nastrój "zagrożenia", przeistacza się w dosłowny obraz. To, co powinno być tylko ledwie zaznaczonym, domysłem, przemienia się w naturalny symbolizm, a nawet w alegorię. Sprzedawca zapałek, który w słuchowisku może zdawać się jedynie wytworem wyobraźni Flory i Ryszarda, tutaj pojawia się jak ożywiony symbol. Wygląda to po trosze tak, jak gdyby ktoś w sztuce Ionesco posadził tytułową "Łysą śpiewaczką" pośrodku sceny.
Mimo jednak, że "Kochanek" jest trochę za lekki, a "Ból" trochę za ciężki i dosłowny, pinterowski wieczór w Sali Prób jest wart odnotowania, nie tylko ze względu na aktorski popis Gogolewskiego. Świadczy on o tym, że w teatrze wciąż jeszcze warto robić dobrą literaturę...