Artykuły

Talia na półmetku

"Kandyd, czyli optymizm" w reż. Pawła Aignera z Teatru Groteska w Krakowie, "Rodzina Dreptaków" w reż. Jerzego Satanowskiego z Teatru Na Woli i "Słomkowy kapelusz" w reż. Piotra Cieplaka z Teatru Powszechnego w Warszawie na IX Ogólnopolskim Festiwalu Komedii Talia w Tarnowie. Piszą Ireneusz Kutrzuba i Piotr Filip w Temi.

Na początek optymizm

Najprawdopodobniej nie żyjemy jednak na najlepszym ze światów, ale miło się o tym przekonywać oglądając aktorów Teatru Groteska w przedstawieniu "Kandyd, czyli optymizm" autorstwa Pawła Aignera.

Świat nie jest urządzony dobrze i sprawiedliwie, dziś, aby to wiedzieć, nie potrzeba Woltera. Każdy pseudo -filozof potrafi popisać się twierdzeniem, że sprawiedliwość można, owszem, znaleźć na ziemi... W encyklopedii, pod literą S... Nawet jeżeli tak jest, to i tak dobrze się stało, że na inaugurację TALII publiczność obejrzała, utrzymane w formule ulicznego, jarmarcznego widowiska, przedstawienie teatru z Krakowa "Kandyd, czyli optymizm", bo była to inauguracja frapująca. Monika Filipowicz, Olga Przeklasa - Wójcik, Izabela Lesner, Andrzej Dudek, Marek Karpowicz, Andrzej Kopczyk, Tomasz Kowol, Franciszek Muła i Krzysztof Prystupa wysoko postawili poprzeczkę pozostałym uczestnikom tegorocznego festiwalu. "Kandyd..." to wszak nie prapremiera, znamy od wieków opisane przez Woltera dzieje niefortunnie zakochanego w córce barona młodzieńca, który, za sprawą ojca swej ukochanej, przemierzyć musi cały świat.

W wykonaniu krakowskich aktorów, świetnie wywiązujących się ze swoich zadań, podróż ta okazuje się przednią, teatralną zabawą, wzbogaconą o interesującą scenografię, kostiumy, oraz graną na żywo muzykę Jerzego Derfla.

Przypadkowe spotkania z ukochaną w najdziwniejszych miejscach świata i kolejne, wymuszone przez okoliczności i złośliwy los z nią rozstania oraz inne, burzliwe perypetie przeczą wstępnemu przekonaniu bohatera, że świat, w którym żyje, a i my przecież przy okazji, jest skonstruowany najlepiej, jak to możliwe. Wręcz przeciwnie, a potwierdzeniem może być fakt, że najgorętszy zwolennik tej tezy, filozof - nauczyciel Pangloss, za wygłaszanie takich głupot o mało nie rozstał się z życiem z wyroku Inkwizycji.

Na szczęście bohaterowie Woltera są, w każdym znaczeniu, nieśmiertelni, dzięki czemu Pangloss, również nie przestaje konsekwentnie wyznawać swoich przekonań, a my otrzymujemy wspaniałą okazję słuchania znowu ze sceny o tym, że "gwałt, to nie jest przykrość, po której się umiera, a człowiek stworzony został po, by uprawiać ogród".

Dreptak wiecznie żywy

Nieodżałowany Andrzej Waligórski, mimo upływu lat, ciągle śmieszy i bawi, przypuszczać można, że będzie tak samo za lat kilkanaście i kilkadziesiąt, gdy kolejne pokolenia będą słuchały opowieści o Dreptaku w różnych wcieleniach. Widać to było znakomicie podczas przedstawienia "Rodzina Dreptaków" [na zdjęciu] w reżyserii i według scenariusza Jerzego Satanowskiego, gdy jednakowo zarykiwali się ze śmiechu ci, którzy o Waligórskim dotychczas nie słyszeli i ci, którzy na Waligórskim i jego utworach się wychowywali. Nie ma w tym ani grama przesady, bo kiedyś nie tylko się słuchało tekstów Waligórskiego (kabarety "Dreptak" i "Elita", radiowe "Studio 202"), ale "mówiło się "Waligórskim", a niektóre bon moty wrocławskiego prześmiewcy weszły do potocznego języka.

Jerzy Satanowski, biorąc na warsztat teksty Andrzeja Waligórskiego, w szczególności opowieści o Dreptaku i bajki babci Pimpusiowej, przypomniał w swoim przedstawieniu te najbardziej znane, najbardziej chwytliwe i te, które - choć pisane na potrzeby konkretnego czasu - nic a nic się nie postarzały i dzisiaj nabierają jakoby nowych znaczeń i nowo je odkrywamy w innych już realiach i w innych kontekstach. Satanowski połączył dreptakowe i babcine opowieści w pewną jedną całość, tworząc sympatyczny kramik z piosenkami w konwencji teatralno-kabaretowej. Nie ma tu - żadnego zadęcia, jest luz i dobra zabawa, rubaszny śmiech, chwilami odrobina zadumy i refleksji, jest ciepło, lirycznie i sympatycznie.

Aktorzy Teatru na Woli bawią się równie dobrze, jak publiczność, która podśpiewuje do wtóru stare przeboje ("Starszy sierżancie, skąd te łzy?", "Idzie jesień") lub rechocze, przysłuchując się wspólnemu - w wydaniu rodziny Dreptaków - deklamowaniu "Pana Tadeusza" w wersji "waligórskiej".

Teksty Waligórskiego zyskują dodatkowo dzięki znakomitemu aktorstwu. Trochę nostalgiczny i niespełniony tata Dreptak w wykonaniu Wojciecha Wysockiego nie tylko bawi, ale i zmusza do myślenia, osobiście jest to jedna z najlepszych kreacji Wysockiego, które miałem możliwość ostatnio oglądać. Krystyna Tkacz, jako mama Dreptakowa, rusza się jak nastolatka, podśpiewuje i gładko wyciąga dreptakowe arie, a choć często jest trochę w cieniu, to jednak przyciąga uwagę. No i znakomici młodzi Dreptakowie, czwórka świetnych aktorów młodego pokolenia, obdarzonych dobrymi głosami, talentami ruchowymi i poczuciem humoru.

Forsowna farsa

Ten spektakl właściwie zaczyna się od końca. Aktorzy "w cywilu", w rządku, pokazują się widowni, kłaniają, znikają za kulisami, później jest feeria kostiumów, przebieranie się i rozbieranie na scenie, mnogość rekwizytów, które nie wiadomo czemu służą, l prawdziwa parada ukłonów. Na dobrą sprawę nie wiadomo dlaczego. Jeżeli ktoś, znając twórczość Labiche'a, spodziewał się solidnej, po bożemu zrealizowanej farsy, to podczas przedstawienia "Słomkowego kapelusza" mógł odczuć... niedosyt. Bo Piotr Cieplak, reżyser spektaklu, postanowił chyba trochę zakpić z widza na zasadzie: "Chcecie śmiechu? To macie!"

Ciemno, ciemno, ciemno. Wszyscy odchodzą w ciemność/W próżnię przestrzeni międzygwiezdnych, próżnia w próżnię - deklamuje aktor do mikrofonu postawionego na pustej scenie. Co to za początek? Przyznam, że na chwilę zastygłem w zdumieniu. Toż to przecież Eliot!!! Co to może mieć wspólnego z dziewiętnastowieczną bulwarówką, która miała (a to się chyba nie zmieniło?) bawić i wywoływać paroksyzmy wesołości z powodu nieprawdopodobnych -perypetii bohaterów. Przed dłuższą chwilę czułem się jak w innej bajce, nie wiedziałem, czy spektakl się już zaczął, czy to też kolejna niespodzianka organizatorów TALII... Ale już za chwilę okazało się, że to właśnie jest początek. Później było już mniej więcej według Labiche'a.

U Labiche'a jest to, co farsie potrzebne: komedia omyłek, komedia obyczajowa, zdrada, romans, miłość. U Cieplaka mam zabawę formą, treść jest gdzieś tam sobie w oddali i służy zabawie reżysera w pastisz, w wyciąganie na scenę coraz to innej teatralnej konwencji i stylistyki, mieszaniu stylów, mnożeniu pomysłów. Tu gdzieś błyśnie scena z dramatu lonesco, tu cytacik z Becketta, tam - znakomity notabene-Kazimierz Kaczor w kajdanach, jakby żywcem ze starych pomysłów Swinarskiego wzięty, miotający się po scenie korowód weselnych gości brzęczy Wyspiańskim... Pomysłów reżyserowi nie brakuje, ale jeżeli ktoś wybrał się do teatru, aby obejrzeć lekką komedyjkę, to doznał rozczarowania. Natomiast jeżeli ktoś lubi zabawę w teatr i zabawę teatrem, to z pewnością miał sporo intelektualnej satysfakcji.

Nie żałuję jednak czasu spędzonego na oglądaniu "Słomkowego kapelusza", przede wszystkim dla najwyższej próby aktorstwa. Za obsadę reżyserowi należy się pięć z plusem, bo na tarnowskiej scenie można było zobaczyć w akcji prawdziwą aktorską śmietankę w składzie: Eliza Borowska, Paulina Holtz, Edyta Olszówka, Maria Robaszkiewicz, Olga Sawicka, Jacek Braciak, Kazimierz Kaczor, Rafał Królikowski, Sylwester Maciejewski, Sławomir Pacek, Andrzej Piszczatowski, Krzysztof Stroiński, Adam Woronowicz. Choćby tylko dla nich warto było przyjść na spektakl.

Mrozek przekombinowany

Bardzo niechętnie się do tego przyznaję, ale czasem mi się to zdarza - byłem w teatrze, obejrzałem przedstawienie i... nic nie zrozumiałem. Takie doświadczenie stało się moim udziałem po obejrzeniu "Lisa filozofa" w wykonaniu aktorów Teatru Łaźnia Nowa z Krakowa. Nie pomogła nawet skromna porcja żubrówki, serwowanej widzom przed spektaklem przez dyrekcję Tarnowskiego Teatru.

Pierwszą lekcję filozofii przerobiliśmy w trakcie tegorocznej TALII na starcie, a udzielił jej Wolter i była to lekcja urocza. Dwa dni później odbyła się lekcja druga - obejrzeliśmy "Lisa filozofa" Mrożka. Nie wiem jak inni widzowie, ale ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż autorzy przedstawienia tak skutecznie kombinowali przy tekście Mrożka, że aż przekombinowali. W efekcie obejrzeliśmy przedstawienie, którym jednym mogło się podobać bardziej, innym mniej, jeszcze innym wcale, ale niekoniecznie nadające się do prezentacji na festiwalu komedii, mimo że Sławomir Mrozek wielkim komediopisarzem jest.

Przed spektaklem, który stanowił zwieńczenie "mrożkowego" dnia tegorocznej TALII organizatorzy, chcąc wprowadzić publiczność w atmosferę polowania na lisa, częstowali nas klasycznym myśliwskim trunkiem. Ten pomysł był całkiem sympatyczny, podobnie jak wizyta w pałacyku w Parku Strzeleckim, który zadebiutował w roli festiwalowej sceny. Trzeba również oddać reżyserowi, że trafnie przewidział, moje przynajmniej, odczucia po obejrzeniu całości. - To trochę tak, jakbyśmy w naszej domowej kuchni zastali milczącego papieża, który gotuje zupę ogórkową... - napisał m.in., opisując przedstawienie, reżyser Piotr Waligórski. No i tak trochę właśnie się czułem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji