Polska, czyli kraj wirtualnej miłości
"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.
"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" Agnieszki Glińskiej to spektakl chwilami świetny, choć niewolny od fałszywych tonów.
Po znakomitej "Wojnie polsko-ruskiej" Ksawerego Żuławskiego i świetnym "Pawiu Królowej" Pawła Świątka ze Starego Teatru reżyserować Masłowską jest naprawdę trudno. Kto chce pokazać młodych ludzi, którzy silą się na wielki świat, musi być wrażliwy również na akcent z przedmieścia i prowincji. W premierze Teatru Studio na początku jest z tym kłopot.
Zwłaszcza na tle ostentacyjnego luzu przebieranki, na którą zdecydowała się Glińska, zmieniając płeć aktorów za pomocą peruk i wąsów. Mamy kameralny chór tworzony przez policjantkę (Modest Ruciński) i policjanta (Dorota Landowską). Monika Krzywkowska chwytem "kluchy w buzi" naśladuje kierowcę napadniętego przez podejrzanych autostopowiczów. Jej skajowa kurtka świetnie przylega do świata lat 90., który po uszy tkwił w PRL, owych leśnych barów wyłożonych sosnową boazerią. Marzenia o lepszym życiu objawiają się w choreograficznych pląsach w rytm "Sweet Dreams" i "Staying Alive".
Nie może się jednak do tego pandemonium transformacyjnego kiczu dostroić Andrzej Januszkiewicz. Jeśli gra aktora grającego księdza Grzegorza z "Plebanii", który pogubił się na odlotowej balandze zakończonej szaloną eskapadą po Polsce -jest to aktor słaby. Ale może być lepszy. Januszkiewicz wypada przecież znakomicie, gdy odkrywa dramat warszawskiego inteligenta-celebryty, szukającego prawdziwej miłości, niechcącego być dłużej maskotką dziewczyn leczących kompleksy. Jako jedna z nich świetna jest Agnieszka Pawełkiewicz. Oglądamy zagubione zwierzątko o pięknych i przestraszonych oczach, które przeraża niechciana ciąża.
Agnieszka Glińska wspina się na wyżyny w magicznej, rozdzierającej scenie, gdy chłopak i dziewczyna bezskutecznie żebrzą o pomoc prowincjonalne bufetowe. Śpiewają kolędy, ale nie rozumieją o czym. Inną perełką jest groteskowy monolog zdradzonej żony w kreacji Moniki Krzywkowskiej, która w pijackim bełkocie połyka zgłoski i słowa, popijając rozpacz gorzałą.
W błyskotliwej, budzącej na zmianę śmiech i przerażenie sztuce Masłowska pokazała koszmar Polaków, którym po transformacji "być" myli się z "mieć". W PRL Martyna Jakubowicz śpiewała o domach z betonu, gdzie nie ma wolnej miłości. Glińska portretuje samotność, do której doprowadza ciągła zmiana ról w wirtualnym świecie rodem z hitów Daft Punk. Stajemy się marionetkami.
Finał ma siłę przypowieści: Jezus by się w Polsce nie narodził. Matka Boska popełniłaby samobójstwo.