Artykuły

Pierwiastek z traktora

Każdy młody krytyk lubi, gdy artystka Maja Ostaszewska, modernistycznie powłócząc gołymi stopami, wsuwa się statecznie na skąpaną w mroku scenę. Oto spowita mgłami wszystkich możliwych i kilku niemożliwych niewieścich tajemnic, szczelnie wypełniona targającymi duszę wichrami psychologicznych uniesień, idzie, stąpa i nadchodzi... A flanelową koszulę w niebieską kratę ma w dużym nieładzie, bo myśli u niej nieskładne i napięte... Ciemno wszędzie, głucho wszędzie/ Co to będzie, co to będzie... Otóż - Dziady Kobiety Fatalnej będą... Młodzież recenzencka lubi to, gdyż młodzież wie, że Ostaszewska w końcu dojdzie, a gdy dojdzie, to wytrawnie stanie i spojrzy młodzieży w oczy tak głęboko, że młodzież z punktu poczuje się głęboka, czyli niepłytka, a młodzież przecież uwielbia być głęboka. Ona - Ostaszewska - jak zwykle głęboka, stoi głęboko i głęboko zagląda jej - młodzieży - w oczy; ona - młodzież - chwilowo głęboka, siedzi głęboko i głęboko zagląda w oczy jej - Ostaszewskiej. Reszta zaś widzów przygląda się temu ich wzajemnemu duchowemu fedrowaniu - i zazdrości. Przepraszam widownię, ale tak już jest: ktoś musi być głęboki, żeby płytki mógł być ktoś. Tak już jest, kompletnie nie pojmuję jednak, dlaczego jest akurat tak, że ja również muszę być głęboki. Niniejszym kategorycznie odmawiam. Oświadczam - i proszę to traktować jako manifest - że chwilowo wybieram płytkość, jeśli kto woli - postaram się być jeszcze płytszy niż jestem z natury. Przenośnie rzecz ujmując: będę teatrom zadawał tylko jedno płytkie pytanie. Ile jest mianowicie dwa razy dwa? Dla ułatwienia dodam, że nie traktor.

"Fernando Krapp napisał do mnie ten list" Tankreda Dorsta jest sztuką przede wszystkim taką, co do której nie należy przesadzać. Żaden orzeł z tego tekstu nigdy nie wyfrunie, więc - dla własnego dobra - nie ma co się na orła inscenizacyjnego napinać. Ot, zwyczajna sobie małżeńska psychodrama, prosta fabułka o mężczyźnie i kobiecie, co to z wolna - jak sugeruje podtytuł - dokopują się prawdy o sobie. Tyle z grubsza. To i nic więcej. Niczego istotnego o tak zwanych związkach ludzkich w tak zwanym ogniu gorzkich rodzinnych prób się tutaj nie dowiemy. Ani to Strindberg nie jest ani - bo ja wiem? -Genet z "Pokojówek". Dorst, po prostu Dorst. I koniec. Jakby rzekł klasyk: koniec i bomba, kto pogłębił, ten... No właśnie. A teraz moje dwa razy dwa.

Dlaczego Ostaszewska, jako główna bohaterka tego romansu, wchodzi tak, jak to wyżej opisałem, czyli jako wzorzec wszystkich możliwych kobiecych węzłowisk upośledzeń, strachów, zgruchotanych nerwów, pokiełbaszonej psychiki i kompletnie zaczadzonego ducha? Po co się tak patrzy i patrzy, skoro tutaj i tak niczego do wypatrzenia nie ma? Czy o to chodziło, by polecieć starym dobrym numerem i z byle kija mozolnie wystrugać totalną głębinność? Czy pani Krystyna Meissner, wytrawny przecież i obyty reżyser, nie zauważa, iż taki stan rzeczy jest - po pierwsze -pretensjonalny, po drugie zaś - na dłuższą metę nieznośnie wręcz nudny? A meta daleko, do końca spektaklu jeszcze dwie godziny. Na domiar złego, Ostaszewska, miast likwidować tę swą kuriozalną mglistość, z czasem coraz intensywniej ją rozwija. Nawiasem mówiąc, czy pani Meissner nie dostrzega, że jest to już siódma rola Ostaszewskiej, w której prezentuje ona to samo, czyli niewyjaśnialną fuzję białej mgły i czarnej galarety. Jak długo można być we wszystkim, go się gra, zapiekłą kapłanką niewieściej nieoznaczoności nerwowej? Jak długo można zerkać na świat parabolicznie? Ile jest dwa razy dwa?

Dlaczego na scenie panuje taka brzydota? Znowu coś nie wyszło? A może brzydota ta jest kontrapunktem dla piękna tłamszącej się na scenie pary? Dlaczego bohater trzeci, Hrabia, niby kochanek naszej Julii-Ostaszewskiej, jest przez Jacka Romanowskiego zagrany tak (sprawnie zresztą), że obcujemy oto z cudownie wzorcowym kretynem? Czy pani Meissner umknęła oczywistość, że ewentualny tragizm opowieści, wspartej na arystokratycznym idiocie, jest w efekcie tragizmem wołającym o pomstę do zdrowego rozsądku? A Kazimierz Borowiec oraz Jan Güntner w rolach tajemniczych, wciąż pojawiających się i wciąż znikających, mrocznych jegomościów? Czarni Piechurzy Apokalipsy to są, czy kto to jest? I o co im właściwie chodzi, gdy wpychają na scenę lustra? Przecież równie dobrze, czyli bez najmniejszych myślowych konsekwencji dla całości, mogliby wpychać dwie wypchane żyrafy?

Na tle takiej całości, w samym sednie dzieła rozłażącego się niczym stare mrowisko, Krzysztof Globisz jako Fernando Krapp prezentuje się dziwacznie. Krótko mówiąc: przynajmniej Globisz tutaj wie, ile jest dwa razy dwa. Nie, nie jest to wielka rola, ale za to jest to czysta rola. Globisz po prostu pojął, że Krapp będzie tym mocniej przerażający, im mniej będzie przerażający na zewnątrz. Jest trochę jak dobry wujcio z Ameryki. Miły, ciepły momentami, rzecz jednak w tym, że tuż pod skórą, może gdzieś na dnie oka, pulsuje mu iście diabelska przenikliwość co do ludzkiej natury. Słowem - im dyskretniej, tym lepiej. Im mniej aktorskiej mglistości, tym więcej strachu w widzu. Dwa razy dwa jest cztery. A dla pani Meissner?

Zależy kiedy. W jednej scenie otrzymujemy 16, w innej - ambitniejszej - minus 278. W amatorsko zaś niewątpliwie najambitniejszej sekwencji, w monstrualnej scenie domu dla obłąkanych, pani Meissner osiągnęła rezultat godny utrwalenia. Wyszło mianowicie niezbicie, że dwa razy dwa równa się - cały traktor. I spróbuj teraz, człowieku, wyciągnąć z tego pierwiastek kwadratowy.

Stary Teatr. Tankred Dorst "Fernando Krapp napisał do mnie ten list". Reżyseria i opracowanie muzyczne: Krystyna Meissner. Scenografia Aleksandra Semenowicz. Ruch sceniczny Jacek Tomasik.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji