Artykuły

Minister Zdrojewski dla Stopklatki: mogliby mnie zagrać De Niro i Więckiewicz

- Oglądam trzy czwarte nakręconych filmów polskich, a tych zagranicznych trochę mniej, niż dawniej. Postawiłem sobie za cel być na bieżąco z praktycznie całą polską kinematografią, która pojawia się na ekranach. Od czasu do czasu oglądam także to, co do kina nie trafiło - minister kultury Bogdan Zdrojewski opowiada Stopklatce o swojej fascynacji kinem.

- Ktoś kiedyś zażartował, że minister kultury zawsze musi wypadać gorzej niż ludzie kultury, przez co ma gorzej od ministra infrastruktury, który zawsze będzie wypadał lepiej od autostrad - mówi nam Bogdan Zdrojewski. Z Ministrem Kultury i Dziedzictwa Narodowego rozmawiamy o kinie, Polskim Instytucie Sztuki Filmowej, finansowaniu kultury i jego prywatnych przygodach z filmem.

Michał Hernes: Jaka jest pierwsza Stopklatka, którą Pan pamięta?

Bogdan Zdrojewski: Zdjęcie zrobione z okna pierwszym aparatem, który dostałem. Sfotografowałem swojego młodszego brata, który stał na podwórku. Wówczas ta przestrzeń była jednym z moich ulubionych miejsc. Miałem siedem lat i poczucie nadzwyczajnej misji, związanej z utrwalaniem szarej rzeczywistości. W pamięci pozostało mi wszystko: aparat certo, brat, pogoda i podwórko. Z czasem zacząłem sobie jednak uświadamiać, że to miejsce wygląda okropnie i że wiele rzeczy mi umykało. Ta stopklatka była dla mnie ważna, bo uwieczniła coś, co inaczej by uciekło i bardzo mocno by się wyidealizowało.

Operatorem filmowym Pan jednak nie został.

- Niewiele brakowało. Zdawałem na Wydział Operatorski łódzkiej Filmówki i byłem w wąskim gronie, które przeszło przez egzaminacyjne sito. Na koniec zabrakło mi jednak dodatkowych punktów, które miały osoby realizujące filmy dokumentalne i organizujące wystawy. Mimo to pracowałem zawodowo jako fotograf - na międzynarodowych wystawach psów rasowych. Ta praca dawała mi mnóstwo satysfakcji. Otrzymałem nawet kilka prywatnych nagród od osób z zagranicy i są one dla mnie niezwykle cenne.

Jakie są Pana ulubione kadry z filmów?

- Mam ich mnóstwo. W pierwszej kolejności zawsze oceniam pracę operatora i na jej podstawie wydaję opinię na temat danego filmu. Reżyser, temat i aktorzy również są ważni, ale dla mnie film to przede wszystkim obraz. Najbardziej zapadają mi w pamięć obrazki i fotografie; niektóre mogą być pojedyncze, ale inne muszą mieć swój ciąg dalszy i dynamikę. Uwielbiam zdjęcia naszych operatorów, chociażby Kłosińskiego i Sobocińskiego. Spod ich ręki wyszło mnóstwo niesamowitych ujęć; często bardzo trudnych do wykonania. Kiedy miałem dziesięć i piętnaście lat, najważniejsze były dla mnie zdjęcia z kina włoskiego; przede wszystkich z filmów Michelangelo Antonioniego, ale też Viscontiego i Felliniego. W pamięci mam również sporo zdjęć z "Ziemi obiecanej"- zarówno z wnętrz, jak i plenerów. Uwielbiam "Tess" Romana Polańskiego; jest tam kilka fenomenalnych panoram, które zbudowano w sposób fantastyczny i z dużą wrażliwością; z malarską plastyką. Urzekła mnie Lecha Majewskiego próba wejścia w obraz w "Młynie i krzyżu". Pietyzm, z jakim zrobił ten film, zasługuje na najwyższe uznanie. Chodzi o fotografie ukazujące oryginalne szyte stroje i trudne do uzyskania barwy. Bardzo cenię także zdjęcia z dzieł Kurosawy, szczególnie z "Dersu Uzały". Kilka z nich było trudnych do wykonania i zapadły mi w pamięć.

Miał Pan w młodości ulubionych bohaterów?

- Pozwolę sobie zacząć od wymienienia postaci literackich. Książki zacząłem czytać w wieku sześciu lat. Ważni byli dla mnie Robinson Crusoe, Tomek Sawyer i Huck Finn. Ceniłem też Tomka-podróżnika z książek Szklarskiego, dzięki któremu mocno zainteresowałem się geografią. Staś z "W pustyni i w puszczy" także odgrywał dla mnie ważną rolę. Wszyscy ci bohaterowie wyciągali mnie z szarego podwórka i zabierali w podróże w kompletnie obcy świat, który był przepełniony przygodami i innością. Jednocześnie uwielbiałem perypetie Marka Piegusa. Moimi pierwszymi filmowymi bohaterami byli natomiast czworonodzy, czyli "101 Dalmatyńczyków", których zobaczyłem na kinowym ekranie. Zwierzęta były moją wielką pasją, ale nie mogłem mieć w domu psów, bo rodzice się na to nie zgadzali. Wszystkie seanse z Lassie czy dalmatyńczykami oglądałem więc po kilka razy i te produkcje bardzo mnie wzruszały. Miało to miejsce między dziewiątym a jedenastym rokiem mojego życia.

Czy współczesnego młodego widza mogłyby zainteresować ekranizacje dzieł Szklarskiego?

- Byłoby to trudne. Szklarski otwierał przed nami świat, który był zamknięty, nie mieliśmy dostępu do Amazonki i Afryki. Teraz turyści bez przeszkód je odwiedzają, ale nie podążają śladami Tomka. Dodatkowo z internetu czerpiemy wiedzę, którą niegdyś zdobywało się tylko na lekcjach geografii i w czasie czytania tego typu książek. Wyreżyserowanie takiego filmu miałoby sens edukacyjny, ale musiałby on w luźny sposób inspirować się literackim pierwowzorem. Widać to także na przykładzie "Księgi dżungli" Kiplinga. Na tle tego, jak ją odbierałem przed laty, jej ekranizacje prezentują się dużo słabiej, a nawet rozczarowują. Wynika to z faktu, że rażą dosłownością, a nie każda świetna książka nadaje się na film. Są jednak takie powieści, których ekranizacje przechodzą do historii. Mam na myśli "Ziemię obiecaną", "Noce i dnie" czy serial "Chłopi".

David Fincher przymierza się do zekranizowana "20 000 mil podmorskiej żeglugi" Juliusza Verne'a.

- Ta produkcja obroni się, jeśli zostanie zrealizowana dobrze i z myślą o młodym widzu. Dla ludzi w moim wieku ten film może być jedynie zabawny. Co w przeszłości odgrywało istotną rolę w dziełach tego pisarza? Nie tylko wyprzedzały swoje czasy, ale jednocześnie były ważne dla młodych czytelników. W trakcie ich czytania dzieci kształtowały swoją wyobraźnię, przenosiły się do świata, który przeminął, a jednocześnie funkcjonowały w rzeczywistości, która jeszcze nie zaczęła istnieć. Większość jego książek miała też fenomenalne ilustracje, budujące poczucie ucieczki od szarej rzeczywistości w świat wyjątkowy, ale nie baśniowy; realizm spotykał się w nich z przyszłością. Z tej klasyki można czerpać, ofiarowując dzieciom namiastkę historii, ale już nie wyobrażenia tego, jak będzie wyglądała przyszłość.

Na jakie filmy chodził Pan na randki?

- Do piętnastego roku życia mieszkałem w Kłodzku. Kino i film traktowałem wówczas bardzo poważnie. Moje skupienie na filmie było tak duże, że towarzyszył mi jedynie mój młodszy brat, który zawsze siedział cicho i był mi podporządkowany. Po filmie potrzebowałem odrobiny czasu na powrót do rzeczywistości. W latach osiemdziesiątych, na Konfrontacjach, zaczęła mi towarzyszyć Basia, moja obecna małżonka. Ponieważ różnimy się gustami i preferencjami, po filmach często było niezwykle ciekawie (śmiech). W dużym skrócie i uproszczeniu, dla mnie najważniejszy jest "obraz", a dla żony "dialog". Dyskusje z Basią dodawały mi wiedzy i poszerzały moje horyzonty. Nic jednak nie zmieniło się w moich preferencjach.

Wcześniej, w latach siedemdziesiątych, obejrzałem wszystkie filmy, które wyświetlano w polskich kinach. We Wrocławiu było ponad trzydzieści kin. Kiedy więc pokazywano superprodukcję taką jak "Tora! Tora!", szedłem do kina Gigant w hali Ludowej, będącego wtedy największym kinem w Polsce. Na seanse bardziej intymne wybierałem się do kina Dworcowego albo w Piwnicy Świdnickiej.

Jakie były Pańskie największe odkrycia na Konfrontacjach?

- "Powiększenie" Antonioniego. Chociaż oglądałem i ceniłem sobie filmy Ingmara Bergmana, to jednocześnie ich nie lubiłem. Jak już wspomniałem, dla mnie zawsze ważny był obraz, a mniejszą wagę przykładałem do dialogu. Dzieła Bergmana przez długi okres charakteryzowała statyczność obrazu i nacisk na dialog. Zdanie zmieniłem dopiero po obejrzeniu "Fanny i Aleksandra". Ważne były dla mnie także filmy Wernera Herzoga, chociażby "Fitzcarraldo". Przenosiły mnie one do innej rzeczywistości. To artysta trudny i niepokorny, który w niezwykły sposób ukazywał tę drapieżność. Była ona filmowa, a zarazem teatralna.

Zdarzyło się Panu płakać na filmach?

- Nie pamiętam takich sytuacji, ale często się wzruszałem. Zdarzało się też, że mocno identyfikowałem się z bohaterami. Mam w sobie duże pokłady empatii, ale jestem introwertykiem, który wszystko bierze do siebie. Nie wkurzam się i nie płaczę, jednak nie oznacza to, że nie jestem wrażliwy. Mimo to zdarzało się, że wychodziłem z kina bardzo zdenerwowany. Chociaż byłem bardzo cierpliwy, miałem również granicę swojej wytrzymałości.

Dla mnie najważniejsze jest kino polskie i - kiedy zachodzi w nich proces identyfikacji- wzruszenia są wielkie. Tak było chociażby z "Pasażerką" Andrzeja Munka. Bardzo ważny był "Popiół i diament" Andrzeja Wajdy. W trakcie jego oglądania towarzyszyły mi ogromne emocje. Wiązały się one z faktem, że mój ojciec i jego brat spędzili sporo czasu w komunistycznych więzieniach. W tym filmie zaprezentowano spojrzenie na kraj, który niby jest wolny, ale to nieprawda. W inny sposób wzruszałem się na "Niewinnych czarodziejach", a kompletnie inaczej na niektórych komediach, którym towarzyszył śmiech przez łzy. Najważniejszą komedią są dla mnie "Sami swoi", będący absolutnym majstersztykiem, który przetrwał wszystkie zakręty i wszystkie dekady. To ważne, bo kilka komedii nie wytrzymało próby czasu. Częściowo spotkało to "Nie lubię poniedziałku" i "Nie ma róży bez ognia", ale już nie można tego powiedzieć o "Misiu". Wręcz przeciwnie, ta produkcja nabrała innej wartości. W obecnych czasach sporo pozostało też z rzeczywistości ukazanej w serialu "Alternatywy 4".

Jeżeli chodzi o produkcje zagraniczne, to wzruszałem się na "Światłach wielkiego miasta" Chaplina. Ujmujący jest humanizm jego dzieł, chociaż to komedie. Wzruszały mnie również przyrodnicze filmy Disneya - zaskakiwały ogromną cierpliwością, przepięknymi obrazami i budowaniem silnej identyfikacji ze światem zwierząt i przyrody. Nie wzruszyłem się natomiast na "Love Story", ale absolutnie kluczowy był dla mnie "Kabaret" z Lizą Minnelli.

Co ciekawe, wcześniej nie lubiłem musicali. Wszystko zaczęło się właśnie od "Kabaretu', a potem obejrzałem "Hair" i "West Side Story".

Jak obecnie ogląda Pan filmy?

- W grę wchodzą wszystkie możliwe scenariusze - zarówno w sali kinowej, jak i na laptopie, w telewizji czy w specjalnych salach. Oglądam trzy czwarte nakręconych filmów polskich, a tych zagranicznych trochę mniej, niż dawniej. Postawiłem sobie za cel być na bieżąco z praktycznie całą polską kinematografią, która pojawia się na ekranach. Od czasu do czasu oglądam także to, co do kina nie trafiło.

Nie czuje Pan przesycenia polskimi filmami?

- Nie. Cieszy mnie każdy film, chociaż nie wszystkie są dobre, a czasem zdarzają się wielkie wpadki. Oglądanie polskich filmów jest zarówno przyjemnością, jak i ważnym zadaniem. W końcu w tej dziedzinie sztuki mamy ogromne sukcesy, poza tym jest przedmiotem gorących niekiedy dyskusji. Byłoby dziwne, gdyby minister kultury nie widział najważniejszych produkcji. Z tego powodu przed festiwalem w Gdyni oglądam filmy, które zostaną tam zaprezentowane. Staram się mieć wiedzę na temat aktywnych reżyserów, aktorów, scenarzystów i osób piszących podkłady muzyczne. Bardzo się cieszę, że Polska jest jedynym krajem na mapie Europy, który ma większą widownię na rodzimych produkcjach niż na amerykańskich. Tak było zwłaszcza w 2011 roku - ponad dwanaście milionów widzów na polskich filmach to fantastyczna sprawa.

Jeżeli zaś chodzi o historie związane z oglądaniem filmów, to mam ich setki. Przykładowo "Katyń" obejrzałem w Berlinie w towarzystwie Andrzeja Wajdy i Angeli Merkel. W Kijowie widziałem go z prezydentem Juszczenką i z premier Tymoszenko. Byłem także na jego premierach w Polsce, chociażby w Warszawie. Za każdym razem jego seansowi towarzyszyły inne wrażenia. Andrzej Wajda powiedział, że gdy zobaczył w tym filmie fragmenty nakręcone w Krakowie, to przypomniał sobie, że niewiele brakowało, by- kiedy pewnego dnia wyszedł po chleb - zabrał go Wehrmacht. W sali kinowej naszła go refleksja, że jego ojciec zginął w Katyniu, tymczasem on siedzi w Berlinie obok kanclerz Niemiec i ogląda film dedykowany jego ojcu.

Z kolei "Wojnę polsko ruską" oglądałem na zapleczu gdyńskiego festiwalu na półprofesjonalnym laptopie, który cały czas się zacinał. W związku z tym obejrzenie półtoragodzinnego filmu zajęło mi cztery godziny. Zdarzało się też, że oglądałem film w warszawskiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w kinie, gdzie na sali nie było nikogo oprócz mnie.

Jak pokazywane na ekranie kinowym negocjacje polityków mają się do rzeczywistości?

- Dziwię się, że przed realizacją takich filmów nie pyta się polityków o zdanie. Jeżeli chodzi o polskie realia, to dla mnie polityczne obrazy bardzo często są fałszywe albo odległe od rzeczywistości. Nawet kiedy wydaje się, że dana scena wygląda prawdziwie, to nie dostrzegam w niej rzeczywistości, w której funkcjonuję. Oczywiście, mamy do czynienia z umownością i uproszczeniami, ale nie znalazłem jeszcze takich scen politycznych, które byłyby zbieżne z moimi doświadczeniami. Wydaje mi się, że to dla świata filmu bardzo trudne zadanie, ponieważ wiąże się z wchodzeniem w rzeczywistość, która jest dla filmowców w znacznym stopniu zamknięta. Gdyby film o polityce zrobił Kazimierz Kutz, zrealizowałby go znacznie lepiej niż niegdyś, bo teraz jest w sejmie. Nie wiem natomiast, jak to wygląda z filmami amerykańskimi i tamtejszymi realiami. Wiele hollywoodzkich filmów traktujących o polityce sprawia wrażenie wiarygodnych, ale nie mam pojęcia, co na ten temat sądzą tamtejsi politycy.

Jak zapatruje się Pan na spotykanie się polityki z aktorstwem?

- Moją pracę w polityce można podzielić na dwa etapy. Jako prezydent Wrocławia nie czułem żadnej identyfikacji z aktorskim zawodem. Teraz sytuacja trochę się zmieniła. Wynika to z faktu, że jako minister kultury często stoję obok aktorów, mało tego, często staję na scenie. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której najpierw przemawiają giganci polskiego teatru, a później muszę zabrać głos. W związku z tym odczuwam pewien dyskomfort. Ktoś kiedyś zażartował, że minister kultury zawsze musi wypadać gorzej niż ludzie kultury, przez co ma gorzej od ministra infrastruktury, który zawsze będzie wypadał lepiej od autostrad. Muszę sobie jakoś radzić, ale staram się nie rywalizować z aktorami, tylko być sobą.

Natomiast prywatne rozmowy z ludźmi ze świata kultury traktuję jako edukację. Czuję, że bycie ministrem kultury można porównać do robienia jednocześnie trzech fakultetów.

Kiedy nim Pan został, z wpływu na którą dziedzinę sztuki był Pan najbardziej zadowolony?

- To trudne pytanie. Spotkała mnie niespodzianka, bo miałem być Ministrem Obrony Narodowej. Oprócz obserwowania wszystkiego, co dzieje się w naszej armii i na świecie, obserwowałem także sam resort. Do resortu kultury przyszedłem nagle i, mimo wiedzy o świecie kultury, był to dla mnie świat nie tyle zamknięty, co dotykalny. Jest różnica między byciem niezaangażowanym zawodowo uczestnikiem życia kulturalnego, a odpowiadaniem za jego finansowanie, mechanizmy i procesy. Najbardziej zaniedbaną dziedziną wydała mi się edukacja najmłodszego pokolenia. Stwierdziłem z wielką przykrością, że w edukacji kulturalnej Polska straciła pokolenie wyżu demograficznego. W związku z tym do szkół podstawowych za mojej kadencji powróciły muzyka i plastyka.

Wielką niespodzianką było dla mnie kompletne nieprzygotowanie sektora kultury do inwestycji w infrastrukturę. Musiałem więc uporządkować wszystkie kwestie dotyczące inwestowania, nie tylko ze środków europejskich, ale też własnych. Okazało się też, że między światem polityki, ekonomii i finansów, a światem kultury istnieją gigantyczne bariery i brak komunikacji. Znalazłem się więc w niełatwej roli, polegającej na tłumaczeniu finansistom i ekonomistom, że kultura nie jest fabryką i biznesem. Ludziom kultury staram się zaś wyjaśniać, że nie mogą lekceważyć świata finansów. Odrębnego wyjaśniania wymaga komunikacja między światem kultury a polityki: że w kulturze nie ma podziału na lewicę i prawicę, że ten świat wymaga bogactwa, zróżnicowania i indywidualności. Muszę być strażnikiem, który nie ingeruje, tylko broni przed ingerencją. Minister kultury musi być w tym zdeterminowany i nie może być słaby. Nie muszę się identyfikować z każdym artystą, ale każdego powinienem bronić.

Jakie wydarzenia powinno wspierać ministerstwo kultury?

- To pytanie stawiam sobie przy każdej podejmowanej przeze mnie decyzji - czy efektem finansowania określonych obszarów ma być obywatel o określonej wrażliwości bądź zespole wiedzy. Moim zdaniem- nie. Powinno nam bowiem zależeć na tym, żeby obywatel otrzymywał, poprzez kulturę, szansę budowania swojej wrażliwości w oparciu o ciekawość własną i swoje zainteresowania. Artyści powinni zaś otrzymywać szansę rozwoju na miarę swojego talentu i pracowitości. Zdaję sobie sprawę z faktu, że państwo odpowiada za kształcenie artystów. Podjęliśmy więc decyzję o ingerencji w szkolnictwo artystyczne w jednym elemencie - od szkoły podstawowej począwszy muszą się pojawić zajęcia, w czasie których dzieci będą miały czas na kooperację, minimum cztery godziny w tygodniu mają polegać na współdziałaniu. Za mojej kadencji powstało czterdzieści szkół muzycznych pierwszego stopnia, ale nie pozwalamy na zwiększenie ilości Akademii Muzycznych. Rozszerzamy więc poziom poszukiwania i szans startu, natomiast nie możemy osłabiać kryteriów.

Ponadto musimy stworzyć artystom warunki do tego, by uprawiali swój zawód. Ta infrastruktura nie może być jednak monokulturowa. Pewnie bym przeszedł do historii, gdybym wybudował pięć oper, tylko co z tego, jeśliby się nie utrzymały? Nie toleruję polskiej zasady, że wbije się łopatę, a potem jakoś to będzie. W całej Polsce powstaje dwieście obiektów i staramy się, żeby reprezentowały wszystkie dziedziny kultury.

Jak ocenia Pan kondycję PISF?

- Znakomicie, że powstał. Jeszcze dziesięć lat temu polska kinematografia była w stanie zagrożenia. Produkowano kilkanaście filmów rocznie i coraz bardziej brakowało środków finansowych. Jedynymi podmiotami wspierającymi polską kinematografię była telewizja publiczna i prywatni sponsorzy. Ten model nie gwarantował jej jednak przetrwania. Moim zdaniem Polski Instytut Sztuki Filmowej uratował polskie kino. Byłem wówczas jednym z nielicznych polityków z opozycji, którzy wspierali jego powstanie. Obecnie wydawanie na polskie filmy około stu dwudziestu milionów złotych rocznie nie jest sumą, na której należy poprzestać. Pamiętajmy, że ze względów finansowych ze wspierania polskiej kinematografii wycofała się telewizja publiczna, tak samo jak Canal Plus i instytucje finansowe. Produkowanie od czterdziestu do sześćdziesięciu filmów rocznie jest zaś podstawowym warunkiem trwania polskiego kina.

Bardzo się cieszę, że wśród przedstawicieli młodego pokolenia mamy takie osoby, jak Jan Komasa, który kręci właśnie "Miasto 44". Cieszę się, że powstały filmy takie jak "Sala samobójców", "Dług", "Obława", "Sztuczki", "Rewers" czy "Wenecja". Dzięki temu budowana jest różnorodna oferta, w której wszyscy szukamy skutecznych źródeł satysfakcji.

Jak poprawić kondycję polskiej kinematografii?

- Muszą być spełnione cztery warunki. PISF musi mieć do dyspozycji pięćdziesiąt procent więcej środków, a telewizja publiczna musi być silniejsza i zamawiać filmy misyjne-także dla dzieci-za minimum sto milionów złotych rocznie. Istotną rolę powinny odgrywać alternatywne źródła finansowania filmów, także prywatne. Chodzi o to, by pozwoliły one pozyskiwać wkłady własne albo tworzyć niskobudżetowe amatorskie produkcje. Kolejnym celem jest lepsza ochrona praw autorskich i walka z piractwem.

Gdyby powstał film o współczesnej polityce albo o Panu, kto mógłby Pana zagrać?

- Tylko dwóch Robertów- De Niro i Więckiewicz. Bo potrafią zagrać wszystko.

Czyli uważa Pan, że byłaby to wymagająca rola?

- Ci aktorzy na pewno daliby radę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji