Artykuły

Most na rzece snu

Rudolf Zioło, reżyser "Snu nocy let­niej", poezję zastąpił paleniem ma­rihuany, zmysłowość paradą damskiej bielizny, a namiętność kochanków rzu­caniem kobiet na ściany. Po filmach Tarantino to jednak za mało, by kupić publiczność.

Zioło i Witkowski, jego scenograf, zmie­nili scenę Teatru Polskiego w metalowy keson, czyli w basen, dzięki któremu na dnie rzeki zwykle buduje się przęsła mo­stów. W powodzi płynących ze sceny nie­zrozumiałych dźwięków może to być alu­zja do dykcyjnej niedyspozycji zespołu. Dobrze, że żelazny most widać nad sceną niemal cały czas. Duszki Oberona i Tytanii mogą się gdzieś chować, zmęczone po­zowaniem do tej czarno-białej płaskorzeź­by. Problem nawet nie w tym. że siermiężność inscenizacji zabiła dowcip i poetyckość tekstu, ale że trzeba by młodej pu­bliczności godzinami tłumaczyć, co to estetyka konstruktywizmu, dlaczego pół wieku temu kolorowy film był towarem luksusowym i co z tym ma wspólnego Szekspir. Tak sądzę po liczbie nastolatków zmykających do szatni w trakcie i w an­trakcie przedstawienia.

Rzeczywistość teatru

Na początku "Snu" jest patetycznie i czarno. Prawie jak w wierszu Norwida. Czerń charakterów "się przędzie",. Akto­rzy zsuwają się między ścianami kesonu ku proscenium, po ukosie podłogi, jak fi­gurki na przekrzywionej szachownicy. Żadnych charakterów, same deklamacje. Tekst Szekspira w tym statecznym obsu­waniu się brzmi jak straszliwa ramota. Za­sypiamy, nim Egeusz (Jerzy Schejbal) skończy oskarżać córkę o nieposłuszeń­stwo. Bo Hermia (Joanna Pierzak) kocha Lizandra (Mariusz Drężek), a powinna Demetriusza (Adam Cywka), za którym z kolei wzdycha Helena (Beata Rakow­ska). Siedzimy jak na tureckim kazaniu, widząc, że Tezeusz (Miłogost Reczek), broniący ojcowskiej miłości, jest gbur i cham, a nie książę, i racji prócz krzyku nie ma żadnych.

Główny motyw dynamizujący pierwszy akt tych rekolekcji to poniewieranie ko­chanek po podłodze, zapasy męskie i ta­sujące się w tle ekrany: białe z czarnymi. Jak słynne kwadraty Malewicza. Tylko nie wiadomo, po co. Że niby wszystko jest ilu­zją? Po filmie "Matrix"?

Czarny keson okazał się wehikułem cza­su. Starożytni Ateńczycy występują w stro­jach z epoki Szekspira, jakby antycypując wydarzenia komedii mistrza ze Stratfordu. O bohaterach jednak nic się nie da po­wiedzieć. Patetycznie recytują role, tak jak myśmy to robili poprzebierani w przeście­radła na koloniach letnich, grając przy po­żegnalnym ognisku scenę łowów na niedźwiedzia z "Krzyżaków" lub fragmenty "Timura i jego drużyny". Różnica była - my przejmowaliśmy się widzami, a wi­dzowie pękali ze śmiechu. Tu na ogół by­ło głuche milczenie. Jedynie Demetriusz Cywki ma coś do powiedzenia, ale nikt go nie słuchał. Nawet reżyser.

Rzeczywistość baśniowa

Pstryk! Pojawia się na scenie świat baś­niowy i pedagogiczny zarazem. Naj­pierw pod mostem pada śnieg. Potem duszek Puk (Mariusz Kiljan) łazi po mo­ście i sufitach w płaszczu Konrada (?). Elfy odpadają ze ścian jak banda Spidermanów. Efektownie! Oberon (Reczek bis) i Tytania (Halina Rasiakówna) jeż­dżą nad sceną na wyciągu krzesełkowym - ten ważniejszy, kto wyżej! Słychać murzyńską muzykę. Duszki po marihuanie krążą jak bombowce we mgle. Oberon pokłócił się z Tytanią. Niby chodzi o władzę, ale w gruncie rzeczy oto, by nie wkładać cudzych rąk pod kołderkę kochanka. Oberon dokucza Tytanii. Puk fruwa z je­go polecenia nad światem, smaruje ma­gicznymi sokami powieki kochanków, myląc - a jest roztrzepany od tego skaka­nia po ścianach - serca i oczy. Komplet­ne wariactwo Lizandra, Heleny, Deme­triusza i Hermii przykryte dla niepoznaki gigantyczną kołdrą z dziurą w środku - te poszwy bez guzików to także żelazny rek­wizyt z kolonii letnich - wiec kto pod koł­drę wejdzie, zaczyna dziko się seksować albo znika ze sceny. Zanim przerażony Oberon wszystko po­odkręca - Tezeusz zdobędzie Hipolitę, Lizander Hermię, a Demetriusz Helenę - jest jeszcze bieliźniana Fashion TV, bibka po­łączona z orgietką i bitwa butelkami i pusz­kami po coli.

Rzeczywistość kabaretu

Właściwie tylko Podszewka (Paweł Okoński), Kloc (Henryk Niebudek), Pisz­czała (Tomasz Lulek), Chudzina (An­drzej Mrozek) i Framuga (Stanisław Melski) znaleźli się na miejscu. W finale Zioły - to dobry element inscenizacji - bo­haterowie stają się widzami. Siadają na scenie-widowni zmontowanej z tych sa­mych, co nasze, foteli. Ale wcale nie chcą na nas patrzeć. Są naszym teatrem znu­żeni. A my widzimy dwa teatry. Nawet gra­my komediantów po trosze razem z rze­mieślnikami sceny. Ci nie ujawniają w hor­rendalnym "Piramie i Tyzbe", mają tym rozbawić Tezeusza, nic ponad wrodzone predyspozycje. To wystarcza, by nas ba­wili do rozpuku. Kloc jest po prostu mazgajowaty, Podszewka krzykliwy. Chu­dzina dziwi się, że w ogóle trafił na sce­nę, a Framuga, przeciera oczy, jakby pytał co ja tu robię. Są prawdziwi w tym przebranym w zwykłe rzeczy świecie. Szczególnie Tomasz Lulek zagrał świet­ną rolę. Choć z mopem na głowie w miej­sce włosów, pozawijany w chusty i dywa­niki, był zdumiewająco subtelny w stop­niowaniu "kobiecości". Jego rozmowę z Podszewką przez szparę w ścianie - "ściana" z palców dłoni to popis Krzysz­tofa Kulińskiego - trzeba nagrać na taś­mę i uczyć studentów, czym jest komizm postaci.

Jasne że ci ateńscy rzemieślnicy są głupkami, którzy nie znając miary, prze­kraczają granice dobrego smaku. To nie lejek na głowie czyni z nas rycerza, lecz hełm. Ale też ich nadzieja, że uszczęśli­wią innych, jest zaskakująco prawdzi­wa. Ich spektakl jest magicznym zwier­ciadłem, w którym przegląda się banał seksualności, pycha władzy, prywata czarnoksiężników czy płocha miłość. W tym lustrze wszyscy jesteśmy trochę szpetni.

Pytania zamiast puenty

Zastanawia mnie, po co Andrzej Wit­kowski zredukował przestrzeń Dużej Sce­ny do wielkości Sceny Kameralnej. Dla­czego nawet w tak okrojonej przestrzeni w ogóle nie słychać, co aktorzy mówią. Czyżby ten zespół już nie mógł udźwi­gnąć premiery na miarę "Płatonowa"? Przez bite trzy godziny sala śmiała się na tej arcykomedii może sześć razy, bo w spektaklu Zioły naprawdę nie dzieje się nic godnego uwagi. Gdyby nie figura, bie­lizna i liczne dekolty Moniki Szalaty oraz słynna biała suknia Marilyn Monroe - ta od wentylatorów metra: efekt i tu gwaran­towany - na Monice Bolly, właściwie nie byłoby na co patrzeć. Panie zachwycą cud­ne presleyowskie "pekaesy" Witolda Dąbrowskiego. Wszystko!

Ten sen nie krzepi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji