Święci w świętym lesie
Stratowanych w kolejkach wrocławskich mieszczan szczypie w oczy sztrajfa z dużym napisem "Hollywood" porozklejana na słupach ogłoszeniowych. Wszyscy do tej sztrajfy marzycielsko wzdychają mrucząc po nosem - "tam to się żyje..." Ponieważ nigdy niestety nie byłem w Hollywood i nie wiem naprawdę jak tam się żyje, pognałem do Teatru Współczesnego, a ściślej do małej sali zwanej Rekwizytornią. Taki właśnie kierunek podpowiedziała mi owa sztrajfa. Nie żałuję. Przez półtorej godziny, z minuty na minutę nabierałem coraz większego wstrętu do tego "Świętego Lasu" (dlaczego nie "Zagajnika ostrokrzewów" jak byłoby prawidłowo?) czyli miasta Hollywood. Ba, po trzydziestu minutach wzdrygiwałem się na samą myśl o bezwzględnej Ameryce, w której nie liczy się nic prócz dolarów. W przerwie chciałem nawet wyskoczyć na pocztę i wysłać stosowny telegram do Reagana. Ale niestety, w spektaklu teatralnym nie było przerwy.
Tę brutalna prawdę o Ameryce i losie polskich wychodźców namalował człowiek, który wielokrotnie z obrzydzeniem wyjeżdżał do Stanów Zjednoczonych - Kazmierz Braun. Posłużył się monodramem Jerzego Bolmina zatytułowanym właśnie "Hollywood znaczy Święty Las". Obu panom szczerze wierzę, bo też nie mam powodów, żeby nie wierzyć. Kolportowana w pewnych kręgach plotka głosi, iż reżyserem spektaklu jest Jerzy Bolmin ukrywający się pod pseudonimem Kazimierz Braun... albo odwrotnie. Chyba coś pokręciłem. W zasadzie brzydzę się ulotkami i nie mam do nich zaufania.
W kameralnym przedstawieniu w Rekwizytorni oglądałem dwójkę świetnie znanych wrocławskich aktorów - Halinę Rasiakównę, która gra kandydującą na świętą, młodą, polską aktorkę zarabiającą dolary w Nowym Jorku jako sprzątaczka hotelowa i Andrzeja Mrozka dokumentującego milczeniem swoją świętą cierpliwość. Po dziewięćdziesięciu minutach wyszedłem z teatru bogatszy o kilka niewyczerpanie banalnych prawd. Autor i reżyser uświadomili mi, razem i każdy z osobna, że gdybym, na przykład, chciał się wybrać do USA by zrealizować tęsknoty o wielkiej światowej karierze dziennikarskiej, np. w redakcji "Washington Post", to powinienem myśl samą zdeptać, zetrzeć na pył i wrzucić do Odry. Oczywiście ogólne przesianie tegoż dzieła przełożyłem inteligentnie na interesujące mnie realia zawodowe. Chodzi przecież o to, że każdy przeciętniak wzdychający do symbolicznego amerykańskiego raju myli się okrutnie i nigdy publicznie do tej słabości nie powinien się przyznawać.
Anegdota teatralna rozwijająca się na naszych oczach w Rekwizytorni jest nad wyraz prosta. Biedna, młoda aktorka, niedowartościowana zawodowo magisterka sztuki cierpi w kraju katusze i postanawia wyjechać do filmowej Mekki - Hollywood, by zrobić olśniewająca karierę, gdyż jest pewna, że takie możliwości w niej drzemią. Rzecz się dzieje niemal "wczoraj", aktorka za uciułane złotówki wyfruwa LOT-em do Nowego Jorku, jeszcze przed stanem wojennym i ze względów "politycznych" postanawia przedłużyć swój pobyt. Prawdziwe powody są takie, że chce zarobić dolary na przelot do Los Angeles, by stamtąd dostać się do Hollywood. Pracuje przy produkcji płyt, sprząta pokoje hotelowe, coraz bardziej rozczarowana Ameryką i konfrontacją swoich marzeń z rzeczywistością, powoli, zwłaszcza po kilku drinkach, mówi o powrocie do ukochanego kraju. Wróciłaby nawet natychmiast, gdyby minister Łakomiec zagwarantował jej w każdej chwili nabycie pary rajstop czy luksusowych kosmetyków. Swoimi rozterkami oraz próbami przebicia się do filmu częstuje przypadkowo spotkanego polskiego reżysera. Tak to mniej więcej wygląda w naprawdę prymitywnym uproszczeniu.
Jeśli ktoś z Państwa lubi być karmiony takimi właśni opowiastkami o życiu, serdecznie mu polecam ostatnią premierę Teatru Współczesnego. Jest tam mnóstwo cudownej i kolorowej waty dla naszych straszonych codziennie uszu.
Wcielająca się w postać śniącej o karierze aktorki, Halina Rasiakówna jest naprawdę w tej roli uosobieniem kobiecej próżności i... naiwności. Złego słowa o jej propozycji aktorskiej powiedzieć nie można, nawet znalazły się w niej dwie etiudy, które należałoby jako materiał szkoleniowy pokazywać studentom uczelni teatralnych. Mam na myśli skecz o kręceniu reklamówki dla telewizji amerykańskiej i opowieść o pracy przy produkcji płyt.
Andrzej Mrozek jest w tym spektaklu oparciem dla partnerki. Nie tylko przez całe przedstawienie nic nie mówi, ale nawet głośniej nie wzdycha. Natomiast cierpliwie słucha bełkotliwych egzaltowanych opowieści, jak sam Buster Keaton z niczym nie zmąconym spokojem. Jak na polskiego reżysera jest nad wyraz wyrozumiały i cierpliwy.
Tym razem zadowolił mnie także program towarzyszący przedstawieniu. Zaznaczam to celowo, gdyż ostatnio wybrzydzałem okropnie na programy Teatru Współczesnego.