Artykuły

Patrzcie na mnie

Przyznaje: jest egoistką, nigdy nie miała kompleksów. Grywała przeważnie pyskate osóbki, "bo widocznie taka byłam". Niczego nie żałuje, do życiowych gór i dołów ma dystans. JOANNA ŻÓŁKOWSKA: po pierwsze aktorka, po drugie kobieta.

Anna Surmacz od 15 lat bawi w telewizyjnym Klanie, każdą wypowiedź pieczętując słynnym: "Absolutnie!". Zaczynała na scenie równo 40 lat temu u Wajdy, Swinarskiego, Jarockiego, ale prawdziwy debiut miała w pierwszej klasie podstawówki w rodzinnych Siedlcach. W uszytym przez mamę fraczku, pożyczonych od brata kalesonach zagrała... jaskółkę. Dziś świetna w rolach charakterystycznych. Prywatnie - mama aktorki Pauliny Holtz.

Mała Scena Teatru Powszechnego w Warszawie, premiera ,,Klary" według książki Izy Kuny. Całe przedstawienie ciągnie, zresztą świetnie, Edyta Olszówka. Ale to kolejne wejścia Joanny Zółkowskiej wywołują najżywsze reakcje widowni. Jako (coraz bardziej) toksyczna matka głównej bohaterki śmieszy, ale też przestrasza. Bezbłędna mimika, pretensja w głosie. Po spektaklu zostaje na scenie. Robert Gliński, dyrektor Teatru Powszechnego, ogłasza, że tym spektaklem Joanna Żółkowska świętuje 40 lat od debiutu. Kwiaty, tort, szampan, laudacja. Oglądamy filmik z najważniejszymi rolami. Jest kultowa ,,Ławeczka", ale też wcześniejsze, z samego początku kariery. Bez chronologii, więc raz na ekranie pojawia się młodziutka aktorka z zadziorną miną i aureolą loczków, za chwilę swojska "baba", potem amantka. Zawsze wyrazista. Ludzie w teatrze wstają, brawa nic chcą się skończyć...

Twój STYL: Obserwowałam Panią i myślałam: co ona teraz czuje?

Joanna Żółkowska: Wzruszenie, które... natychmiast zlikwidowałam! Bo stwierdziłam, że najgorsza rzecz w takiej sytuacji to się łzawo wzruszyć. A że jako aktorka umiem sobą manipulować, opanowałam to w sekundę. A potem pomyślałam: długie to przedstawienie, ludzie siedzą na widowni tyle czasu, pewnie chcieliby wyjść. Nic można tak długo zajmować ich sobą. Powiedziałam: kończymy.

TS: Ale zanim Pani zlikwidowała wzruszenie, jakieś miłe odczucia chyba były?

JŻ: Nie chciałam wielkiej pompy, ale owszem, zależało mi na tym, aby jubileusz zaznaczyć. Bo dla mnie ważne jest, że się było w jakimś miejscu przez prawie 40 lat, tak jak ja w Powszechnym. Dla mnie ciągłość jest wartością. Zwłaszcza w czasach, kiedy rządzą umowy śmieciowe, nikt nie jest z niczym związany, w każdej chwili można wyjść, wejść, przez co wszystko robi się nieważne. Nic ma we mnie na to zgody.

TS: Ostro zaczynamy.

JŻ: Zawsze taka byłam, od dziecka. Jak coś mi się nie podobało, mówiłam. I nie zważałam, co kto pomyśli.

TS: Kiedy pierwszy raz poczuła Pani, że gra?

JŻ: Początek szkoły podstawowej, w moich rodzinnych Siedlcach. Mówię wiersz przebrana za jaskółkę. Mama uszyta mi czarny fraczek, a na dole musiałam mieć coś białego. Wtedy nie było łatwo o rajstopki. Mama ubrała mnie więc w kalesony mojego brata.

TS: Dla dziewczynki w tym wieku obciach!

JŻ: I to jaki! Pamiętam, że rola wymagała, abym rzucała w publiczność cukierkami. Dzieci je rozpakowywały i - do buzi! Mnie to potwornie zdenerwowało. Przecież ja im je dawałam na niby. Cukierki to mój rekwizyt, dlaczego one je jedzą? Ale to wtedy pierwszy raz stworzyłam sytuację, która nie była prawdziwa, a inni w nią uwierzyli. O to właśnie chodzi w teatrze!

TS: Idąc dalej tropem "pierwszych razów" - pierwsze upojenie występami na scenie.

JŻ: Upojeń nie pamiętam, bo to jednak zawsze wiązało się ze stresem. Ja jednak bardziej to lubiłam, niż się bałam. Wie pani, czytałam niedawno pamiętniki Laurence'a Oliviera, który wyznał, że zawsze lubił się popisywać. Pomyślałam wtedy: miałam tak samo. Dopiero gdy dorosłam, zrozumiałam, że nie chodzi o popisywanie się, tylko o zwrócenie ludziom uwagi na coś ważnego. Chęć popisywania się jednak leży u początków tego zawodu. Bez tego nie da się występować.

TS: Popisywała się Pani przez całą szkołę?

JŻ: Tak, po tej jaskółce w kalesonach już poszło. W liceum polskiego uczyła mnie wspaniała profesor Irena Gawryjołek. Chciała być reżyserem - nie wyszło, i wylądowała w szkole. Stworzyła teatrzyk, wyłowiła mnie i potem namówiła na egzaminy do szkoły aktorskiej w Warszawie.

TS: Co na to rodzina?

JŻ: Nie miała nic przeciwko temu. "A niech sobie idzie, gdzie chce" (śmiech) Teraz się temu dziwię. Nic wiem: nie obchodziło ich czy mieli takie zaufanie? W zasadzie na tym aktorstwie to najbardziej zależało pani profesor.

TS: Dostała się Pani na rok, który, choć na początku wydawał się - podobno - nijaki, okazał się wybitny. Dałkowska, Jankowska-Cleślak, Kolberger, Kondrat. Radziwiłowicz... Pamięta Pani pierwszy dzień na studiach?

JŻ: Inauguracja roku. Bardzo wtedy przywiązywałam wagę do tego, żeby wyglądać. Uważałam, że to jest w tym zawodzie niesłychanie ważne. A że mama lubiła szyć, miała dobry gust i umiała różne ładne rzeczy wyczarować, to zmusiłam ją, żeby mnie wystroiła na ten pierwszy dzień. No i poszłam zaśpiewać ,,Gaudeamus" ubrana jak laleczka: białe pończoszki, różowy płaszczyk i różowy kapelusik typu Piotruś, specjalnie zamawiany - wzór znalazłam w gazecie. Potem wiele osób nawet po 30 latach mówiło, że zapamiętało mnie, bo wyglądałam jak nie z lego świata. Trochę prowincjonalnie, a trochę teatralnie.

TS: Ekstrawagancja utrzymała się do dyplomu?

JŻ: Do tej pory się utrzymuje! Chociaż w tym wieku nic jest łatwo się przebrać, żeby nie wyglądać debilnie. (śmiech) Ale w dalszym ciągu uparcie się przebieram i czuję, że im będę starsza, tym bardziej... Zawsze byłam na to wrażliwa. A moim ideałem w Siedlcach była pani Kapuścińska.

TS:?

JŻ: Obserwowałam ją jako nastolatka. Ubierała się niesłychanie teatralnie. Wysoka, piękna, tajemnicza. Kiedy kroczyła przez to małe miasteczko, ludzie się z niej wyśmiewali. A ja byłam zafascynowana, dla mnie to był wzór kobiety. Ciekawe, jeszcze nikomu o tym nic mówiłam. To pani wywołała mi z pamięci panią Kapuścińską.

TS: Dziś pewnie uznano by ją za trendsetterkę. Pamięta Pani pierwsze ważne zajęcia w szkole?

JŻ: Przedmiot o nazwie "podstawowe zadania aktorskie". Prowadził profesor Marian Wyrzykowski. On był cały przedwojenny! Reprezentował stary porządny teatr. I ja na tych pierwszych zajęciach zrozumiałam, że to, co on uważa, że jest ważne i że tak trzeba, to ja... w ogóle tak nie chce! Bardzo cenna lekcja. Od razu udało mi się dotknąć istoty rzeczy.

TS: Czyli?

JŻ: Pilnuj siebie. Próbuj znaleźć sposób na to, co ty chcesz powiedzieć. Nie powielaj. Bo tylko wtedy jest szansa, żeby inni w ogóle na ciebie spojrzeli. A przecież na tym właśnie polega nasz zawód - żeby zmusić innych do patrzenia. Aż do trzeciego roku u tego typu "przedwojennych" profesorów niby byłam na zajęciach, ale bardziej chyba udawałam, że jestem. I dopiero przyszedł Gogolewski, improwizowaliśmy na temat ,,Lekcji" Ionesco i wtedy wskoczyłam jak w masło. Bo to był mój rodzaj teatru.

TS: Niepokorna.

JŻ: A żeby pani wiedziała. Taki mam charakter. Jestem spod Ryb. A mówi się: Ryby nie złapiesz. Mam chorobliwe poczucie wolności. Żeby nikt mną nic powodował. Owszem, do szkoły trudno się było dostać, ale kiedy już się dostałam, to nie byłam taka "na kolanach".

TS: A kiedy po studiach trafiła Pani do najlepszego wtedy teatru w Polsce to też nie na kolanach?

JŻ: Do Starego zaprosił mnie Jerzy Jarocki, który w Warszawie robił z nami dyplom, a w Krakowie był wielkim autorytetem. Czułam się bezpiecznie. Tam oczywiście był zespół i była Główna Gwiazda, zresztą świetna aktorka. Wic pani, że ja pierwszego dnia jej się nie przedstawiłam? Specjalnie. Byłam niegrzeczna, bezczelna. Bo chciałam zwrócić uwagę, że nie tylko ona tu jest. A już na pewno, że nie jest najważniejsza. Teraz wydaje mi się, że to dość naiwny sposób podkreślania swojej ważności.

TS: Od początku kariery grywała Pani, jak to określił jeden z krytyków, "pyskate osóbki". Widzę, że nie bez kozery.

JŻ: Widać, taka byłam i tak się kojarzyłam. Nie miałam zupełnie poczucia, że czegoś nie wiem. Albo że przyjechałam z małego miasta czy że jestem gorsza. Czułam, że jeśli gdzieś wchodzę, to wszyscy muszą powiedzieć: o, kto to przyszedł!? Wiedziałam, że to jest konieczne w zawodzie. To nie jest zajęcie dla tych, co siedzą w kącie i czekają, aż ich znajdą. Bo nic znajdą! Jeżeli jesteś grzeczna i ułożona, nie zwrócisz uwagi.

TS: Bezczelność jako chwyt marketingowy?

JŻ: Wie pani, że tak! I kiedy teraz na to patrzę, jestem zadowolona, że taka byłam. Gdy tu jechałam do pani, to myślałam: gdybym ja wtedy wiedziała, na czym jest zbudowany ten zawód, tobym się dwa razy zastanowiła. No bo jak można budować życie na czymś tak idiotycznie niepewnym, co zależy od czyjegoś widzimisię? Trzeba być wariatem! Ale mnie wtedy w ogóle do głowy nie przychodziło, że coś może się nie udać.

TS: No bo jak się zaczyna w Krakowie z najlepszymi... Jacy byli wtedy?

JŻ: Andrzej Wajda umiał jedną uwagą trafić w sedno rzeczy - i nagle odkrywałaś cały sens roli. Konrad Swinarski prowadził fascynujące analizy, jakby zrywał kolejne warstwy ze słów i znajdował gołego człowieka. Często nam mówił, że w pracy nad rolą najważniejsze jest wiedzieć: masz czy nie masz poczucia winy? Zresztą ja do tej pory tego nie rozumiem, bo nie miewam poczucia winy (śmiech). Ale na poważnie: chodziło o to, żeby budować rolę na swoich brakach. A Jerzy Jarocki pokazywał: proszę, to ma być tak zrobione. Uczył gotowości do wręcz cyrkowych metamorfoz. I te trzy "szkoły" jakoś się uzupełniały. Idealnie wymyślone, żeby mnie ukształtować.

TS: I wykorzystać w innym teatrze. Wróciła Pani do Warszawy z powodów osobistych...

JŻ: Ciągle miałam tu narzeczonego.

TS: ...I trafiła do Powszechnego.

JŻ: Z którego natychmiast chciałam uciec. Przestraszyłam się, że jestem daleko od Krakowa, że nic tu nie zagram. Ale dyrektor Zygmunt Hübner powiedział: nie ma mowy. Zostałam, i całe szczęście!

TS: Jaki to był człowiek? Dziś kojarzy się ludziom - jeśli w ogóle - z nazwą teatru.

JŻ: Uważany za zimnego, oschłego, nieprzystępnego, był tak naprawdę szalenie dowcipny. Od niego się nauczyłam, że w różnych sytuacjach zawsze lepiej mieć klasę, niż jej nie mieć. Do tej pory przechowuję jego listy, bileciki, np. ten po premierze sztuki w jego reżyserii: "Dziękuję, dostałem więcej, niż dałem". Piękne.

TS: Pierwszy spektakl w Powszechnym to słynna ,,Sprawa Dantona" w reżyserii Wajdy, z politycznym kontekstem.

JŻ: Ważny spektakl, ale ja pamiętam głównie Bronisława Pawlika w roli tytułowej. Grałam jego młodocianą żonę, 14-latkę. Świetny aktor, ale nasze kontakty nie należały do najłatwiejszych. Napięcie takie, że raz musiałam nawet zamknąć go w garderobie i powiedzieć parę ostrych słów. Kiedy jednak potem miał propozycję dwuosobowej sztuki według Dostojewskiego i mógł sobie wybrać partnerkę, zaprosił mnie.

TS: Najwspanialsze duety stworzyła pani z Januszem Gajosem, np. w kultowej ,,Ławeczce".

JŻ: Owocny, ważny czas - dla mnie pewnie bardziej niż dla niego. Skąd ta chemia między nami, nie wiem. Może podobne osobowości? Gdzieś musieliśmy mieć "styki", ale nigdy tego nie analizowaliśmy. Pani sobie wyobraża, żeby z mężczyzną rozmawiać na takie psychologiczne tematy? Wtedy zresztą oboje byliśmy bardzo skoncentrowani na swoim życiu prywatnym. Ja, młoda mama, on gdzieś między związkami. I to jakoś dobrze się przełożyło na grę. Życie prywatne zawsze rzutuje na to, co jest na scenie. Jak ci jest niedobrze i jak ci jest dobrze też. Lepiej się gra, jeśli jest niedobrze (śmiech).

TS: Dziś media doszukiwałyby się między dwójką razem grających aktorów czegoś więcej.

JŻ: To były czasy, kiedy w ogóle te lematy nic istniały w pismach. Takie sprawy tylko w maglu, nigdy w towarzystwie! Co ciekawe, myśmy z sobą - oprócz pracy - właściwie nie przebywali, nie przyjaźnili się. Janusz jest zamknięty. Nigdy nic lubił o sobie opowiadać. Ja też uważam, że swoje sprawy trzeba załatwiać samemu. Raz jednak zdarzyła się nam intymna sytuacja. Jechaliśmy z ,,Ławeczką" do Torunia. Jego małym fiatem, pamiętam, że granatowym. I Janusz opowiedział mi całe swoje życie, a w powrotnej drodze ja mu opowiedziałam, co mnie boli i dlaczego tak jest. Wystarczyło! (śmiech)

TS: Kolejny brawurowy duet graliście w ,,Tutam".

JŻ: Z którym zostaliśmy nawet zaproszeni do Kanady przez... budowlańca, który powiedział, że sam na miejscu zrobi dekoracje. To akurat było istotne, bo w sztuce gra wnętrze kawiarni i nie było go jak wieźć z Polski. W Kanadzie pojechaliśmy m.in. do Hamilton. Miasto robotnicze, dużo fabryk i dużo pracujących w nich Polaków. Okazało się jednak, że na sztukę przyszło... pięć osób. Przez cały spektakl siedziały w totalnej ciszy. Zero reakcji. Dociągnąć rzecz do końca to była dla nas męka! Po spektaklu naskoczyliśmy na pana budowlańca: dlaczego nas tu przywiózł, ci ludzie nic nie rozumieją, to pomyłka! Posłuchał i mówi smutno: no, w sumie tak. Ci, którzy cokolwiek rozumieją, to tu nie mieszkają. (śmiech)

TS: Pamięta Pani momenty, kiedy trzeba było - jak to się ładnie mówi w wywiadach - godzić macierzyństwo z pracą?

JŻ: Już w miesiąc po porodzie dostałam od dyrektora Hübnera list, czy mogłabym zacząć próby do ,,Lotu nad kukułczym gniazdem". W roli panienki lekkich obyczajów. A chwilę przyszła propozycja zagrania w Teatrze Telewizji... kochanicy w spektaklu ,,Uśmiech losu". Miałam scenę z Krzysztofem Chamcem. Na próbie ze zdziwieniem odkryłam, że w żaden sposób nie budzę u pana Chamca zainteresowania. W końcu oświecił mnie reżyser: "Niech się pani nie denerwuje. Jak się pani zrobi, uczesze, to on zacznie inaczej grać". I ja sobie wtedy uświadomiłam, jak wyglądam! Że na bluzce mam ulane, bo chwilę wcześniej karmiłam, że włos rozwiany. No, po prostu dno. Matka Polka chce grać kochanicę! Uważałam jednak, że muszę tam pędzić i tę kochanicę próbować. Że nic mogę przerwać pracy. Że to jakoś przy pomocy babć i taty się ułoży. 1 żeby nic byto tak, że któregoś dnia powiem córce: przez ciebie straciłam taką czy inną rolę. Chciałam powiedzieć: dzięki tobie zyskałam.

TS: Paulina też została aktorką. Jak Pani patrzy na jej karierę?

JŻ: W ogóle się o nią nie boję. Ona jest bardzo otwartą osobą. Ja też niby byłam, ale zawsze chciałam być aktorką. A ona może robić tamto i owo, bo dziś są inne czasy.

TS: Grałyście razem w sztuce ,,Po co są matki?"

JŻ: A to byto trudne jak cholera, myśmy się tam ze trzy razy pokłóciły. Ale ja wiem, że to nic jest ważne. Że Paulina, mimo że czasem coś chlapnie i mnie dotknie, to gdyby była potrzeba, stanie za mną murem. Nasze relacje nie są ckliwe, bez ciu-ciu, ale pod spodem jest mocna więź.

TS: W ,,Klanie" gra Pani trochę dzięki niej?

JŻ: Paulina była tam od początku. Po jakimś roku przyniosła tekst i mówi: zobacz, przeczytaj, może byś chciała to zagrać. Trzy scenki napisane zabawnie i z werwą. Spodobało mi się, weszłam. I tak jakoś zrobiło się 15 lat. Andrzej Strzelecki, mój mąż z ,,Klanu", mówi, że w Stanach telenowele uznaje się za sukces, jeśli dociągnie do 25 lat. Nam jeszcze trochę brakuje, ale ja już nie wyobrażam sobie życia bez Ani Surmacz-Koziełło. Zżyłam się jak z koleżanką. To fajna babka - ma pieniądze, pozycję, robi z mężem, co chce. No przecież to marzenie każdej kobiety! Która by tak nie chciała kręcić facetem! (śmiech)

TS: Co panią różni od Surmaczowej?

JŻ: Mnie się wydaje, że wszystko! Nie jestem aż tak emocjonalna. Ona lubi pomagać, w związku z tym ludzie myślą, że ja też mam takie dobre serce. A ja aż takiego dobrego nie mam. (śmiech)

TS: Grywała Pani u swego partnera życiowego Roberta Glińsklego. Jest łatwiej czy trudniej?

JŻ: Problemem nie byto tzw. przenoszenie pracy do domu. Oboje się staraliśmy i udało się tego uniknąć. Jest inna trudność. To, że tyle o sobie wiemy, znamy swoje możliwości. On chce, żebym była najlepsza. Żeby nie mówili, że "wziął po znajomości". Ja chcę, żeby jemu ten film wyszedł. To napięcie nie jest dobre. Bo żeby coś wyszło, trzeba mieć pewien rodzaj luzu. Dlatego myśmy się do wspólnych filmów aż tak bardzo nie palili. Zresztą spotkaliśmy się w momencie, kiedy byliśmy zawodowo w różnych miejscach i nie chcieliśmy tego splatać. Bo to ma zawsze zły koniec.

TS: W pierwszej notce o Pani, jaka wyskakuje w Googlach, jest jeszcze jedna Pani ważna rola: babcia Antoniny i Marceliny. To córki Pauliny.

JŻ: Uwielbiam te słoneczka. Marcynia jest przylepką, a Tosię, żeby przytulić, trzeba najpierw złapać. Podobna do mnie - inni też to potwierdzają. Jeżeli ich nie widzę trzy dni, zaczynam tęsknić. Na szczęście mam blisko, parę minut samochodem. Na wakacje jeździmy razem, ale moja "babciność" jest od święta. Nie jestem taką babcią, jaką być powinnam. Ale czy powinnam?

TS: Jednego wzoru nie ma.

JŻ: Na pewno nie jestem babcią ciepłą kluską, do której zawsze można się przytulić. Nic gotuję babcinych potraw. W ogóle nie lubię gotować. Jeśli nie muszę, to zrobię wszystko, żeby gdzieś wyjść na jedzenie albo żeby ktoś coś zrobił.

TS: Powiedziała Pani kiedyś, że artysta musi być egoistą. Okrutne.

JŻ: Powiem więcej: kto nie jest egoistą, nic może być artystą. Masz swoją wersję świata i to jest tak silne, że musisz to innym opowiedzieć. I musisz być ukierunkowany na siebie. Dlatego sprawy prywatne artystów są zazwyczaj nieudane, poszarpane.

TS: Z dzisiejszą wiedzą inaczej pokierowałaby Pani swoim życiem?

JŻ: Czyja wiem? Miałam sukcesy w zawodzie, trudniej bywało w sprawach damsko-męskich. Jednak dzisiejsza wiedza niewiele by mi pomogła. Bo wszystkie te cechy, które ja u siebie cenię, nie sprzyjają związkom. Jestem skoncentrowana na sobie, a mężczyzna lubi, jak kobieta jest jego, poświęca się, żyje jego życiem, jest podpórką. Widywałam takie wierne żony aktorów, jedna chodziła nawet za mężem na planie, nosząc mu stołeczek i płaszcz. Ja, niestety, taka nigdy nie byłam. Tak, jedyny kłopot, jaki miałam w życiu, to był kłopot damsko-męski. Ale też nic sądzę, że mając drugą szansę, mogłabym się zachowywać inaczej. To byłoby nudne. I niemożliwe.

TS: A gdyby facet był podpórką?

JŻ: Nie! Nie lubię też mężczyzn nijakich. Musi być jakiś. A jeśli jest jakiś, to jest taki sam jak ja. I jest kłopot. (śmiech)

TS: Bilans 40-lecia. Ten zawód w końcu więcej dał czy zabrał?

JŻ: Mimo wszystko dał. Trochę zabrał, ale to, co dał, jest wartościowe. Wie pani, jechałyśmy kiedyś z Pauliną samochodem - miała wtedy ze 12 lat - i ja zapytałam: "Co byś wolała: mieć dobre, szczęśliwe życic rodzinne czy go nie mieć, ale być wielką artystką? Bo zazwyczaj nie da się tego pogodzić". A ona się tak zastanowiła i mówi: "Być artystką". Pomyślałam wtedy: no, moja krew! Jest takie powiedzenie: "Wszystkie rachunki muszą być zapłacone, niektóre tylko są odroczone". Ważne, żeby doceniać to, co dostajemy, a o tym, czego nic dostajemy, zapomnieć. I ważne, żeby nie mieć poczucia zmarnowanego życia. Ja nic mam.tke to jest konieczne w zawodzie. To nie jest zajeby budowa po znajomork

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji