Artykuły

Krasnoludek do raportu i pod sąd

Tezy i krytyczne obserwacje są znane z innych wrocławskich spektakli, w których miały zresztą więcej wywrotowego animuszu - o spektaklu "Pomarańczyk" w reż. Tomasza Hynka z Wrocławskiego Teatru Współczesnego pisze Mateusz Węgrzyn z Nowej Siły Krytycznej.

"Pomarańczyk" z Wrocławskiego Teatru Współczesnego miał być raczej niepozorną, uniwersalną opowieścią. Jednak kontekst lokalny oddziałuje tak mocno, że o artystycznych kwestiach zapomniano już na dobre. Zarzewiem krytyki spektaklu jest spór, jaki od półtora roku rozgrywa się między miastem i legendą Pomarańczowej Alternatywy, Waldemarem Majorem Fydrychem. Wytoczył on sprawę sądową o kradzież symbolu krasnoludka, dawniej używanego przez aktywistów P. A. m.in. dla zamalowywania komunistycznych haseł. "Zakrasnoludczony" Wrocław w opinii Majora zawłaszczył symbol i wykorzystuje go w kampanii marketingowej, dzięki której zarabia krocie. Niektóre media regionalne sensacyjnie alarmowały, że "sytuacja wygląda jakby miasto zleciło opłacanemu przez siebie teatrowi publicznemu wykonanie linczu na swoim przeciwniku w procesie sądowym, jak z czasów realnego socjalizmu".

Retorycznego pytania: "czy skandal służy sztuce, czy tylko jej promocji?" raczej nie da się rozwiązać, podobnie jak innych problemów tego świata. A przecież promocja dla artystycznego wytworu to nie tylko nic złego, ale wręcz przeciwnie - wartość pożądana. Mimo wszystko sztucznie wytworzona medialna afera powoduje zażenowanie po zderzeniu się z dziennikarską manipulacją i brakiem profesjonalizmu, często także gorzką refleksję na temat meandrów polityki interweniującej w teatr, teatru interweniującego w politykę oraz nieudolnego marketingu w kulturze. Jak pisał Blake - nadmiar smutku się śmieje, nadmiar śmiechu płacze. A to tylko rzeczywistość skrzeczy.

Sztuka napisana przez Marka Kocota specjalnie na potrzeby cyklu "prosta_historia" (pokazującego na scenie indywidualne losy wplecione w mechanizmy Historii) to dramat współczesnego czterdziestolatka - Everymana, który mimo zaawansowanego wieku i możliwości, niczego nie osiągnął; tkwi w zawieszeniu, tłamszą go kompleksy, życiowa nieporadność. To dlatego postanawia przywłaszczyć sobie tożsamość majora "Frydrycha", przywódcy Pomarańczowej Alternatywy. Jowialny M., którego gra autor tekstu, kompromituje się jednak ostatecznie, wszak legenda nazywa się inaczej (Fydrych). Świadkami dramatu niemożności, pokracznych prób rewolucyjnego działania są m.in. sędzia, tabloidowy dziennikarz, terapeuta, towarzysz broni i komunistyczny pułkownik, którzy rozliczają głównego bohatera lub współuczestniczą w jego porażce. W drugoplanowe postaci uwikłane w nieszczęsny los M. wciela się po kolei Aleksandra Dytko, zaś tło społeczno-motoryzacyjne (uczestnicy demonstracji, głosy ludu, "mały Fiacik") odgrywa Elżbieta Kozak.

Wydawałoby się, że realizacja odpowiada założeniom "prostej_historii" granej na Małej Scenie, niemalże w piwnicy teatru. Miejsce podsuwa poprawne sugestie, bo sztuka nie tylko opowiada o losach PRL-owskiej konspiracji, ale także sama forma jej przekazu miała być lekko konspiracyjna. Zamiar wyrazisty, lecz impet zahamowała tzw. konserwatywna ironia. Próba undergroundu w instytucjonalnym teatrze miejskim zazwyczaj jest czymś pseudo-groteskowym i miałkim. Przypomina to losy reżysera Tomasza Hynka, który opowiadał, że dawniej "walczył z kapitalizmem w Hamburgu" w organizacji opłacanej przez władze miasta. Tego rodzaju wewnętrzna sprzeczność tłumaczy i spektakl, i późniejszą burzę w szklance wody.

Któż jeszcze dzisiaj - oprócz zblazowanego środowiska czy tzw. branży - czyta recenzje spektakli teatralnych, tym bardziej w dziennikach społeczno-politycznych? Pesymistyczna odpowiedź jest dla niektórych dziennikarzy dobrym uzasadnieniem tabloidowej praktyki - niemerytorycznego pisania o teatrze z niezbędną aferą w tle. Pomarańczowa Alternatywa i jej przywódca to wrocławskie archetypy walki z totalitaryzmem oraz w ogóle nadużyciami władzy poprzez ośmieszanie, akcje happeningowe, które rozmontowywały patos zagrożenia i pokazywały urzędniczy bezsens. Jak wiadomo - z archetypami się nie dyskutuje, a już tym bardziej nie powinien robić tego teatr, który - wiadomo - należy do tzw. kultury, a ta - wiadomo - nie jest obowiązkowa. Wszelka teatralna prowokacja, nawet jeśli nieszkodliwa, bo na średnim poziomie, powinna być więc szybko rugowana. O "Pomarańczyku" pisano "świetny, bardzo dobrze napisany tekst i znakomite aktorstwo". Pojawiały się też mniej pochlebne głosy wyrokujące, że jest to "spektakl ostentacyjnie tendencyjny i zwyczajnie podły". Trzymając się zdrowego rozsądku, trzeba zapytać, czy tak wielka kontrowersja dotyczy dzieła wybitnego przez dotkliwe tematyzowanie ważnego tematu, czy może tylko oceny są zbyt pochopne, powierzchowne, rozproszone?

Dytko na scenie przewrotnie pokazuje, że kobieta zmienną jest, niektóre jej role są pełne zmysłowej błyskotliwości i wdzięku. Kocot prezentuje różne stany skupienia swojego aktorskiego rzemiosła; w myśl schematycznego projektu reżysera - ma bawić, prowokować, zmuszać do refleksji, a nawet łez. Co ciekawe - odważnie ogrywa swoją maskę komedianta. Aktorzy nie wykorzystują jednak swoich umiejętności w pełni. Może dlatego, że da się wyczuć, iż spektakl-komunikat startuje z określoną diagnozą społeczno-polityczną, do której stara się widza przekonać. Tezy i krytyczne obserwacje (budowa stadionu i Narodowego Forum Muzyki, promocyjne poczynania magistratu) są jednak trochę zużyte, bo znane już choćby z wrocławskich spektakli Strzępki czy Kmiecika, w których miały więcej wywrotowego animuszu. Dlatego nie aktywizują elementy happeningowe: zalecanie widowni pewnych działań, czy podawanie jej zmiętego papieru toaletowego (jako aluzji do rozdawania go na ulicach Wrocławia przez P.A. w czasach PRL-owskiego deficytu).

W krótką podróż do postkomunistycznych rozliczeń pomaga nam wyruszyć scenografia ewokująca wielką machinę politycznych i historycznych przekształceń. Mimo małej przestrzeni udało się (z dużą pomocą dynamicznej reżyserii świateł) zbudować obraz, z którego wyziera prowizoryczność, dosłownie kartonowość struktury. Całości dopełnia nieco klaustrofobiczna muzyka, w której pobrzmiewają dźwięki Polskiej Kroniki Filmowej i Dziennika Telewizyjnego.

Po przeczytaniu ninijeszego opisu teatralnego widowiska, większość widzów powinna oczekiwać sprawnej i poprawnej, skończonej realizacji, wpisującej się w cykl alternatywny dla dużych produkcji. Ale widowisko polityczno-medialne oczekiwania te natychmiast burzy. W odpowiedzi na oceny spektaklu do wrocławskiego wydania "Gazety Wyborczej" interwencyjny list napisał radny miasta Leszek Cybulski. Prawdopodobnie zaledwie jedna gazetowa recenzja (bo - wiadomo - nie trzeba obejrzeć spektaklu, żeby określić, czym on jest i czy ewentualnie jest niebezpieczny) skłoniła polityka do wygłoszenia deklaracji następującej treści: "(...) zwrócę się do Przewodniczącego Komisji Kultury Rady Miasta o podjęcie interwencji w tej sprawie, wyjaśnienie tego żenującego faktu zaistnienia takiego spektaklu oraz złożę w tej sprawie oficjalne zapytanie do Prezydenta Miasta". W gruncie rzeczy smutek rodzi fakt politycznej ignorancji, ale też postępującej komercjalizacji sztuki, marketingu w teatrze, który coraz częściej wychodzi z założenia, że najgorsza reklama to tylko brak reklamy. A mimowolnie surrealistyczny spektakl wciąż trwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji