Miły Łatka
Andrzej Łapicki rozpoczął dyrekcję w Teatrze Polskim pod znakiem Aleksandra hrabiego Fredry. Sięgnął po "Dożywocie", którego jeszcze nie reżyserował, ale w którym grał. Grał Birbanckiego, z bokobrodami, "z rozleniwieniem księcia Pepi", w roku 1963, w Teatrze Współczesnym, w przedstawieniu Jerzego Kreczmara, zaliczanym dzisiaj do powojennego kanonu Fredry. Kreczmar czytał Fredrę bez groteskowych czy stylizujących komentarzy, za to z dobrą wiarą w moc Fredrowskiego humoru i obserwacji natury ludzkiej. Taka postawa, wiary i lojalności wobec autora, jest i Łapickiemu bliska. Od lat reżyseruje Fredrę bez, jak mawia, zbędnych "aranżacji", z respektem dla świata przedstawionego, języka i wiersza. Jest zwolennikiem "złotego środka", nie pociągają go interpretacje gwałtownie przewartościowujące Fredrowski świat, jego obyczaj i bohaterów. Za nic też ma modę na "aktualizowanie" klasyki. Co sprawia, że chętnie mówi się o Fredrze Łapickiego - "akademicki". Nie bez racji, bo jest w nim stała miara, niezależnie od tytułu czy miejsca realizacji. Wyznacza tę miarę klasa mówienia wierszem, której nie należy mylić z mówieniem wiersza, lub gorzej, z jego "katarynkowym" klepaniem. Wyznacza ją również klasa aktorstwa, opartego na nienagannym rzemiośle. Dowiodły tej miary, bardzo szlachetnej, zwłaszcza "Śluby panieńskie", i to w obu wersjach: "monumentalnej" (z Teatru Polskiego, 1984) i kameralnej (z Teatru Powszechnego, 1995). Stały się wzorcem i jednocześnie ważnym ogniwem teatralnej tradycji. Z "Dożywociem", jak sądzę, będzie nieco inaczej, choć mieści się znakomicie w kanonie fredrowskim Łapickiego. Mamy przecież w Teatrze Polskim to, do czego już przywykliśmy. Najpierw liczne dowody poszanowania tekstu, w szerokim słowa rozumieniu. Także w najzupełniej podstawowym; z trzyaktowej komedii wierszem niewiele słów padło pod reżyserskim ołówkiem. Zachowany został układ pierwowzoru, scena po scenie. Ale pojawiły się nowe, wymyślone przez reżysera. Tworzą klamrę przedstawienia, która podważa nieco teatralną iluzję. Kiedy na początku Łatka wbiega na proscenium z kanału orkiestry, wbiega niemal prywatnie, jakby wyszedł spośród nas, widzów. Staje przed kurtyną, bierze do ręki złotą frędzlę, waży, szacuje wartość. Dopiero potem idzie w głąb sceny. Kurtyna jedzie do góry, pada pierwsza kwestia "Pst! Filipku!". Również w finale mamy żart. Miniatura pasażerskiego balonu z napisem "Dożywocie" unosi się nad sceną. Buja wysoko, tyle że na sznurze. To są, jak się rzekło, żarty, dodane dla podkreślenia, ale i "podkręcenia" teatralnej zabawy.
Można powiedzieć nawet, że w całym przedstawieniu owa zabawa, lub raczej magia humoru Fredry jest najważniejsza. Łapicki najwyraźniej lekceważy niektóre tropy, wpisane w interpretacyjną tradycję tej komedii. Na przykład doszczętnie skompromitowane pseudo-socjologizowanie. Nie zajmuje go specjalnie mroczny, nieledwie Balzakowski motyw władzy pieniądza, nie interesują też kulturowe i geograficzne resentymenty ("nie ma, jak we Lwowie"). Pomija wiele możliwości odczytań, nad którymi biedzili się historycy literatury od Stanisława Pigonia po Jarosława Marka Rymkiewicza, analizując wpisane w "Dożywocie" symptomy ekonomicznego przełomu w Galicji, zwiastującego zmierzch szlacheckiego świata. Co do wulgarnej socjologii, Łapicki na pewno ma rację. Czas takiego gwałcenia Fredry bezpowrotnie minął. Nie ma też powodu, by dramatyzować Łatkę, jak to czynili niegdyś nawet wielcy aktorzy, choćby Rapacki i Solski. Myślę również, że Łapicki ma rację nie próbując zgłębiać czy scenicznie ujaśniać tytułowego dożywocia. Dla współczesnego widza jest ono nie tyle nawet ekonomiczną zagadką, co nazwą pustą. Kto chce, może sprawdzić u Glogera, czy to zapis pieniężny, czy majątkowy. Sam Fredro dokładnie tego przecież nie wyjaśnił, więc nie ma powodu, by się szczegółowo (jak kiedyś np. reżyser Karol Borowski) dożywociem zajmować. Tak zdaje się mówić do nas reżyser i jeśli nawet jego intencje upraszczam, to nie kłamię. Dlatego również nie ma w Polskim nadmiernego przywiązania do wyglądu miejsca akcji, owej "sali w oberży", "sceny w mieście" ani też do faktu, że balon buja "nad Pijarami". Scenografia Łucji Kossakowskiej, która świetnie zna się na klimatach i kolorytach epok, jest raczej umowna. W tym mianowicie znaczeniu, że owo wnętrze, z pięterkiem i drzwiami do pokojów, naznaczonymi cyfrą z kredy, niekoniecznie musi być lwowskie. Znacznie więcej kolorytu miejsca jest w kostiumach, gdzie sielski strój hreczkosieja sąsiaduje z żydowskim chałatem i dość fantastycznym ubiorem oberżysty - szwajcara. Na tym tle, osadzonym bez wątpienia w epoce, lecz bez przesady, bez bawienia się malowniczymi detalami, toczą się perypetie Łatki.
Reżyserska koncepcja tej postaci nie jest całkowicie zgodna z uczoną fredrologią. Łatka, z woli Łapickiego, to zdecydowanie mały człowiek do małych interesów, choć może mieć sporo pieniędzy. Ale nie zachowuje się jak nuworysz, który osiadł pewnie na fortunie. Wprost przeciwnie, dwoi się i troi, uwija za każdym spodziewanym interesem. Ten bezustanny niemal ruch Łatki, czy raczej gorączkowy bieg, wręcz gonitwa za pieniądzem, wydają się cenną nowością w tradycji roli. Grają Łatkę dwaj aktorzy na przemian, Wojciech Pszoniak i Tomasz Sapryk. W zależności od tego, który z nich gra, nieco inaczej rozkładają się interpretacyjne akcenty. Ale zasadnicza linia, także sytuacje sceniczne, pozostają właściwie bez zmian. Pszoniak jest tego "Dożywocia" wielką gwiazdą. Kręci się po scenie jak fryga, wyciskając z Łatki, najdosłowniej, siódme poty. Stale w lęku przed fałszywym krokiem, stale w nerwach, czy aby na interesie nie straci. I w finansowej gorączce - "Byle złoto, byle złoto". Nie mamy wątpliwości, że poza złotem nic go nie wzrusza, nie interesuje. Włącznie z hożą Rózią, dobrze graną, z werwą, przez Ewę Konstancję Bułhak. Rózia to tylko "zastaw", "ekstrakt tabularny", za długi i stróż majątku in spe, w jednej osobie. Jest w Łatce Pszoniaka na pewno jakiś refleks Moryca Welta z "Ziemi obiecanej", jednej z największych jego ról. Ale Pszoniak nie gra Łatki-Żyda, jak bywało w teatralnej tradycji. Gra miłego chwilami kombinatora, cwaniaka, który budzi wybuchy szczerego śmiechu na widowni. Jest w tej figurze jednak coś niepokojącego, jakaś "oślizgłość", pojawiająca się nagle w błysku oka czy zatrzymanym ruchu. I niekoniecznie wtedy, gdy Pszoniak obscenicznym gestem błądzi rękami w okolicach przyrodzenia... Tej "oślizgłości" nie ma na pewno w interpretacji Tomasza Sapryka, który zgodnie ze swoim wiekiem, bez uciekania w nasenkity i kaszerunek gra Łatkę młodego, ale już zaprawionego w lichwiarskim rzemiośle. Sapryk niektóre sceny rozwiązuje inaczej niż Pszoniak. Kiedy łyka lekarstwo z butelki, krztusi się, krzywi niemiłosiernie, ale trzyma fason - pije do końca. Pszoniak robi inaczej; krztusi się, tryskając naokoło fontannami mikstury. Sapryk potrafi też dać straceńczego "szczupaka" w kanał orkiestry, i to po podwójnym skoku z obrotami całego ciała. Pszoniak takiej akrobatyki nie próbuje. Łatka Sapryka wydaje się też odrobinę wrażliwy na wdzięki Rózi, co czyni go sympatycznym! Można też Sapryka chwalić za dobre mówienie Fredrowskim wierszem, trzymanie się frazy, respektowanie transakcentacji i ścieśnień. Kto wie nawet, czy nie jest chwilami solidniejszy od swego wielkiego i starszego kolegi, który czasem z impetem szybuje obok języka i wiersza Fredry. Nie znaczy to jednak wcale, że rolę Sapryka wynieść chcę ponad rolę Pszoniaka. W porównaniu obu godzi się zachować proporcje. Dzieli je przecież wyraźny dystans aktorskiego doświadczenia i swobody, wyrażający się w płynności prowadzenia tematów, w pewności scenicznego bycia, w nieomylności warsztatu. Sapryk gra nieco "od sceny do sceny", Pszoniak myśli całością.
Niejeden epizod aktorski w tym przedstawieniu przypomina o starej, dobrej, teatralnej tradycji. Spowolniony, żałobnie elegancki Twardosz Ignacego Gogolewskiego z morderczą precyzją godzi każdym słowem w niefortunnego wspólnika. Wieńczysław Gliński gra Doktora Hugo, który ma sceptyczny stosunek do swojego pacjenta, a może i zawodu. Rozkoszny jest duet braci Lagenów, z trudem wydobywających się z kaca po pijackiej nocy (Damian Damięcki i Wojciech Alaborski). Kordialny Orgon (Bogdan Baer), grany swobodnie, z szerokim gestem, pogodnie zastanawia się w słynnym monologu nad światem, "krętoszem starym". Marcin Jędrzejewski dobrze radzi sobie z totumfackim Filipem, który czuje się paniskiem, nie gorszym od swego chlebodawcy. Ale już z Birbanckim jest kłopot. Nie ma nawet cienia wdzięku hulaki, zaglądającego do kieliszka, ale przecież obdarzonego żywą inteligencją (Dariusz Biskupski). Mimo rozmaitych walorów to "Dożywocie" pozostawia trochę niedosytu. Przydałoby mu się więcej reżyserskiej inwencji, niektóre sceny są zaledwie "przegadywane", zamiast rozgrywane. Można by z Fredry więcej "wycisnąć".