Teatr w szklanej kuli
Jeszcze przed premierą autorzy przedstawienia zapewniali, że na scenie Teatru Polskiego zobaczymy Fredrę współczesnego. Że opowieść o wystrychniętym na dudka Mefistofelesie polskiego jeszcze-nie-kapitalizmu, jak nic przystaje do naszej przekapitalizowanej epoki. Ale nic z tego. Nieśmiertelność Łatki nie polega na tym, że zawsze gdzieś znajdzie się szuja, dla której zawołanie "Co? gdzie? Komu? - mniejsza o to. Byle złoto! byle złoto! " jest życiowym credo.
Fredrowski sknera żyje dzięki prawu scenicznej reinkarnacji. Z równym wdziękiem wciela się w Rapackiego, któremu przyprawia krogulczy nos, Woszczerowicza - zmieniając go w gnoma nasłuchującego brzęku monet, Solskiego, wysysając z niego całą energię i przemieniając w wieszak na znoszony surdut, wreszcie Łomnickiego, którego twarz sprowadza do pomarszczonego mieszka. To rola, jak niewiele w naszym rodzimym repertuarze, gwiazdorska. Więc póki gwiazd nie brakuje, poty nie potrzebne będą na "Dożywociu" żadne rozpaczliwe zabiegi teatralnych reanimatorów. A że Andrzej Łapicki i Wojciech Pszoniak to gwiazdy niewątpliwe, przedsięwzięcie musiało się udać.
Na "Dożywocie" w Polskim warto jednak też patrzeć jak na szklaną kulę z zatopionym zimowym pejzażem. Jak na teatralny bibelot, cenny, bo rzadki. Jak na przejaw szlachetnego scenicznego konserwatyzmu, na jaki stać tylko nielicznych.
Łapicki, który w 1963 roku jako Birbancki towarzyszył na scenie Łatce-Łomnickiemu, ma jedną z najcenniejszych dziś teatralnych pamięci. Potrafi skutecznie ją ożywić. Przez jego przedstawienie prześwieca inscenizacyjna tradycja ostatnich kilkudziesięciu lat.
I to właśnie, a nie gwiazdorstwo Wojciecha Pszoniaka, Ignacego Gogolewskiego, Wieńczysława Glińskiego, Bogdana Baera czy Wiesława Gołasa jest największym atutem jego teatru.
Wojciech Pszoniak jako Łatka nie dodał do "Dożywocia" nic nowego. Nie musiał. Żadnych przyprawianych nosów, sterczących uszu. Łatka dopasował się do niego bez użycia kleju. Tylko czy rzeczywiście jest to Łatka, czy to zmartwychwstał Moryc Welt z "Ziemi obiecanej" Andrzeja Wajdy? Tak samo nerwowy, węszący zysku tam, gdzie inni za żadne skarby nie wsadziliby nosa, odprawiający owadzi taniec wokół swoich ofiar, spadający, a nie schodzący ze schodów, czający się na widok pieniędzy jak wyleniały kot, w panice przebierający palcami jak maszynka do liczenia pieniędzy. To jemu, a nie Birbanckiemu, za chwilę powinna pęknąć żyłka. Jego żywiołem jest - nie nazwany ani za Fredry, ani za Reymonta - stres.
Wschodzi z tunelu dla orkiestry i waży w ręku wielki frędzel kurtyny, która nie zdążyła się jeszcze podnieść. Od pierwszej chwili jest Łatką, ale zarazem Wojtkiem Pszoniakiem, który grał kiedyś Moryca. Jest gwiazdą która na scenie pojawia się też po to, aby odebrać należny tryumf.
Dawno nie było u nas takiego teatru. Gwiazdorstwa, ze wszystkimi jego wypustkami w kierunku mediów czy świata reklamy, jakbyśmy się ostatnio obawiali i wstydzili. Zupełnie jak się okazuje, niepotrzebnie. W teatrze, w którym nawet sztampy się pogubiły, wirtuozeria, nawet czasami ocierająca się o efekciarstwo, jest wielką cnotą. A jeśli zbiorowa gwiazda potrafi na chwilę ustąpić miejsca grającej Rózię młodziutkiej Ewie Bułhak, aby i ona zakosztowała scenicznego sukcesu, okazuje się naprawdę bardzo przyzwoitym zjawiskiem.
I jeszcze jedno. Obrażony jeszcze niedawno na podejrzane stosunki pomiędzy aktorami i wolnym rynkiem Andrzej Łapicki, jako antreprener, chcąc nie chcąc sam w nie wchodzi. Na całe jednak szczęście bez kokieterii i z koniecznym dystansem. Premiera w Polskim miała niespotykaną medialną oprawę. Godną gwiazd. Jednak tym razem to Łapicki i jego teatr łaskawie wpuścili telewizję do foyer, a nie telewizja, jak to zwykle bywa, wyświadcza łaskę teatrowi. To bardzo ważna wymiana ról.