Artykuły

On Żyd proboszcz i ona proboszcz, mało pobożni oboje

Do tej samej miejscowości przybywają jednocześnie dwie osoby, które twierdzą, że mają objąć stanowisko proboszcza parafii protestanckiej. Jedna z tych osób to kobieta - wielebna Burton, druga - mężczyzna, jak się okazuje, Żyd z pochodzenia. Kto zostanie proboszczem, zadecyduje rada parafialna. Kłopot w tym, że oboje wielebni są mało pobożni. Rozpoczyna się lokalna "kampania wyborcza", w której biorą udział kandydaci i wyborcy: trzęsąca miasteczkiem księża gospodyni, profesor - ekshipis, jego ogarnięta manią religijną żona, a także jej kochanek. Podczas tej zwariowanej gry przeciwieństw i nagłych zwrotów sytuacji zaczynają budzić się potwory antysemityzmu, sekciarstwa, ksenofobii... Okazuje się też, że paradoksalnie w kościele najtrudniej znaleźć ludzi wierzących. W końcu wszystko już tak się plącze, że sytuację może rozwiązać jedynie helikopter, który niczym deus ex machina przylatuje, żeby wywieźć głównych bohaterów i rozwikłać sytuację. Tak pokrótce przedstawia się treść sztuki "Wielebni" Sławomira Mrożka, której polską prapremierę, zaplanowano na 23 czerwca, przygotowuje w krakowskim Starym Teatrze Jerzy Stuhr.

Panie Mrożek, Panie Stuhr, czy macie coś przeciwko feministkom, Żydom, mniejszościom seksualnym, przeciwko Kościołowi katolickiemu?

Mrożek: No to Jurku...

Stuhr: Na początku pytania było: panie Mrożek.

Mrożek: Czy to jest sugestia: "Pa­nie Mrożek, czy pan ma hyzia"? Gdybym miał, unikano by mojego towarzystwa, bo byłbym bardzo nud­ny. A tego nie stwierdzam. Więc wi­docznie nie mam. Jestem niewinny.

Stuhr: Można wymigać się tak jak Sławek i to jest bardzo dobre wyj­ście. Ale ja mam inną odpowiedź. Feministki były pierwsze? Mam przeciwko, jeżeli uważają, że męż­czyźni są gatunkiem niższym. Prze­ciw Żydom? Tak, jeżeli myślą, że je­stem kryptoantysemitą. Przeciw mniejszościom seksualnym? Jeżeli uważają, że jestem mniej od nich wrażliwy. Co dalej?

Kościołowi katolickiemu.

Stuhr: Mam przeciwko Kościołowi, jeżeli uważa, że - krytykując go - tracę wiarę.

Mrożek: Jurek mnie uzupełnił, bo odpowiedziałem bardzo general­nie. Mogę powiedzieć, że nie mam nic przeciwko niczemu, nikomu, a także mam wszystko przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Ale mogę też powiedzieć generalnie, że mam przeciwko w ogóle. Przeciwko życiu, światu i istnieniu. Bo w moim rozu­mieniu wszystkie dokuczliwości są osadzone w istnieniu.

23 czerwca w Starym Teatrze w Krakowie odbędzie się polska prapremiera "Wielebnych". Ale światowa była w Teatro di Stabile w Genui.

Stuhr: Byłem na Wybrzeżu nie tak dawno i zostałem publicznie zaata­kowany przez starszą panią: "Co to znaczy, żeby w Genui była premie­ra, a nie w Krakowie?". A ja pomyślałem, że gdyby ta pani wiedziała, co to za sztuka, to może by w ogóle nie zadała tego pytania. Odpowie­działem zgodnie z prawdą...

Mrożek: Ta sztuka była pisana bez zupełnie żadnej myśli o sprawach polskich. I w ogóle napisałem ją przez przypadek. Po prostu zapro­szono mnie do wzięcia udziału w konkursie na sztukę współczesną. Zaproszenie dotarło w ostatniej chwili. Mieszkałem wtedy w Mek­syku, gdzie pocztę dostarczano z du­żym opóźnieniem. A nagroda była taka - pierwsza 250 tysięcy, druga 200 tysięcy, a trzecia tylko 150 ty­sięcy dolarów gotówką - że każdy, łącznie ze mną, napisałby sztukę. Trzeba było chociaż spróbować.

Bardzo przyzwoite nagrody.

Mrożek: Prawda? To był niesłycha­nie zamknięty konkurs, niemniej jednak gdy po roku przeczytałem wyniki, okazało się, że nadesłano ponad 1500 utworów.

"Wielebnych" napisał Pan po angielsku.

Mrożek: Ponieważ organizatorzy zastrzegli sobie, że sztukę należy przedstawić w jednym z pięciu języ­ków. Polskiego wśród nich nie było, a na tłumaczenie zabrakłoby czasu. Poza tym gdzie ja się bym dzielił z kimś taką sumą. Więc wybrałem ten język, w którym mogłem mniej więcej dobrze napisać. I zdążyłem. A że nie dostałem żadnej nagrody, to już inna sprawa.

Temat wybrał Pan pod kątem konkursu?

Mrożek: Nie. Trzeba było pi­sać szybko, więc chodziło mi o na­pisanie jakiejkolwiek sztuki. Nie­ważny był temat, tylko napięcie dra­matyczne. Po prostu gdy przycho­dzi czas, szukam gwałtownie sy­tuacji nośnej dramatycznie. I to może być cokolwiek... Tak było z "Miłością na Krymie". Tak było ze wszystkim. Dopiero potem okazuje się, że sztuka jest o tym czy o tamtym, a temat taki czy owaki. Jednak zawsze zaczyna się od py­tania "co jest takiego dramatycz­nego, co być może będzie się na­dawało na sztukę?". Zawsze tak pracowałem, więc zrobiłem to, co zwykle, tylko sytuacja była bar­dziej skondensowana. Wymyśli­łem, że zderzę księdza probosz­cza Żyda z księdzem proboszczem kobietą. Każdy by to wymyślił, bo to jest dramatyczne. Ale potem trzeba rzecz rozpisać, a to już trud­niejsze.

I to już wszystko?

Mrożek: Wszystko.

Stuhr: Chyba musiało ci pióro za­drżeć w momencie, gdy wymyśliłeś ten węzeł dramatyczny.

Mrożek: Nie, bo jak się pisze, jest się wolnym. Od wszystkiego i wszystkich.

Stuhr: Bo dotykasz tematu... wiesz jakiego.

Mrożek: No, dotykam, ale weź pod uwagę moją wówczas sytuację. Mieszkam w Meksyku i do głowy mi nie przychodzi, że będę mieszkał w Krakowie. Meksyk jest niesłycha­nie daleko nie tylko od Krakowa, ale w ogóle od Europy. Więc co mi tam! Zwłaszcza że ćwierć miliona dolarów rysowało mi się na hory­zoncie.

Teraz jednak nie ma ćwierć miliona dolarów, natomiast może być pewien problem w Polsce po krakowskiej prapremierze.

Mrożek: Przepraszam, ale ja nawet wiem, co powiedzą. Że tę sztukę na­pisałem za żydowskie pieniądze.

Stuhr: Przyznaję, że podnieca mnie ta sytuacja. Sam nigdy nie potrafił­bym wymyślić takiego tematu, a tym bardziej opisać. Ale zawsze marzyłem, by wziąć udział w po­dobnym przedsięwzięciu. Po raz pierwszy w polskim teatrze o spra­wach u nas tak śmiertelnie poważ­nie traktowanych będziemy mówić w tonie komedii. To jest wielka od­waga, Sławku.

Mrożek: Jurku, mnie by do głowy nie przyszło, że ta sztuka będzie gra­na po polsku. Miała być grana po grecku w Atenach i w innych stoli­cach świata. To gwarantował Onasis. Bo ja miałem zdobyć tę pierwszą nagrodę. Lub co najmniej trzecią.

Napisałby Pan "Wielebnych" w Polsce?

Mrożek: To bardzo trudne pytanie. Musiałbym przeżyć te 33 lata w Polsce i potem porównać. A ja bardzo długo daleko byłem od pol­skich spraw i problemów. Może by powstała, może nie. Ale nie chcę z siebie robić ani odważnego, ani odwrotnie. Ja wiem, że Żydzi i

o Żydach to temat w Polsce drażli­wy, więc ten wątek przede wszyst­kim rzuca się w oczy. A przecież nie tylko o to chodzi w mojej sztu­ce. Tam wszystko jest pomieszane i każdy jest trochę walnięty, choć być nie powinien. I ona jest właśnie o tym.

Wielebna Burton nie jest właściwie chrześcijanką, wielebny Bloom próbuje uciec od swojego żydowskiego pochodzenia, przewodnicząca kółka parafialnego pani Simpson okazuje się przywódczynią okrutnej sekty. Nawet małolat Cziko tylko bawi się w satanizm, a w rzeczywistości może jest tylko niesfornym, próbującym zwrócić na siebie uwagę wyrostkiem. Każdy udaje kogoś innego, niż jest. Czy więc świat to tylko pozory ?

Mrożek: Jeśli chodzi o moje wy­znanie wiary, to tak nie jest. To by­łoby za mało. I za prosto. Natomiast w sztuce jest właśnie tak. Moim za­daniem jest napisanie sztuki w ten sposób, by jej poszczególne elemen­ty razem funkcjonowały. I w imię wewnętrznego porządku tej sztuki takie właśnie są te postaci.

Wierzy Pan w ład i porządek naszego świata?

Mrożek: Odpowiem prywatnie, nie jako autor. Skoro wszystko na tym świecie nie zderza się ze sobą i nie rozlatuje natychmiast, to jakiś ład jest. Acz nie wiadomo, co znaczy owo natychmiast, bo może zderza się natychmiast, tylko my nie mamy tej świadomości, gdyż nasze poczucie czasu nie jest tu żadnym wy­znacznikiem. Więc nawet jeśli się rozleci, to za chwilę, a nie od razu. Natomiast na temat wyższego ładu nie wypowiadałem się nigdy. Zosta­wiam to innym, bo przecież, jak pi­sał Gombrowicz, "Nie jestem ja na tyle szalonym, żebym w Dzisiej­szych Czasach co mniemał albo i nie mniemał".

Stuhr: Jednak twoje teksty sprawia­ją wrażenie, jakbyś z wielką powa­gą i logiką poszukiwał tego ładu. A im bardziej logicznie szukasz, tym bardziej wszystko zaczyna się rozsypywać i na wierzch wychodzi absurd owych poszukiwań. Rozbierzmy to na przykładzie "Wielebnych". Wielebna Burton mówi w pewnym momencie: "Pani Simpson, Żydów nie ma". Więc na próbie proszę aktorkę: "Zrób ma­łą pauzę", by widz miał czas na kon­statację - "No, nie ma, przecież 80 kilometrów od Krakowa jest Auschwitz!". Ale wielebna Burton sekundę po tej naszej refleksji stwierdza, że "zostali zdekonstruo-wani". A więc nie zgładzeni, jak myśleliśmy przed chwilą, ale właś­nie zdekonstruowani. Przez kogo? Przez wywód uczonego - Jean-Paula Sartre'a! No i to dopiero wywołu­je śmiech. Ale gdybyśmy nie mieli w sobie zakorzenionego historycz­nego myślenia, pewnie ta kwestia w ogóle by nas nie śmieszyła.

Mrożek: Ale Sartre też już został zdekonstruowany. Żydów, którzy przeżyli, a nawet jeśli nie przeżyli, takie śmiałe zdanie chyba niezbyt bawi. Bo jednak Żydów nie ma, gdyż pozabijano ich po prostu za to, że byli.

Stuhr: W tej sztuce jest sporo ocie­rających się o absurd sekwencji, przez które trudno przejść aktorom. Ot, choćby to: pani Wilkinson mia­nuje się bogiem i każe wielebnemu Bloomowi, by ją adorował. Mrożek: To rzeczywiście strasznie trudne.

Stuhr: Bo ta kobieta mogłaby być jego matką. Zresztą wszystko jest tu dwuznaczne. Jeśli będzie ją adoro­wał i wierzył, że jest bogiem, ona obiecuje mu, że pozwoli na kulty­wowanie jego starych żydowskich zwyczajów. Jakich? Będzie mógł za­bijać noworodki. Po co? Na macę. Bloom wpasowuje się w tę paranoję, kpiąc, że jest to jego ulubione zaję­cie. Moi aktorzy nawet tak nieśmia­ło pytali, czy by tych kontrowersyj­nych fragmentów nie wykreślić. A ja im na to: "Nie! Właśnie w tym jest wyzwolenie, a śmiech, który się mo­że tu pojawić, oczyszcza".

W "Wielebnych" pojawia się problem, który dotyczy właściwie wszystkich, "tylko religia utrzyma ludzkość w przyzwoitości" - powiada wielebna Burton. Czy Dekalog w naszym zrelatywizowanym świecie może być jeszcze miarą wartości?

Stuhr: Jako człowiek wierzący mó­wię, że tak.

Mrożek: Ja mówię to samo. Ale w tej chwili nie rozmawiamy o sztu­ce, tylko o życiu. I mamy rację, bo ono jest ważniejsze od sztuki. Zwłaszcza mojej. I znowu moja wi­na. Bo ta pani, która została księ­dzem, musiała coś powiedzieć. A ja jestem autorem tego zdania. Stuhr: Wielebna Burton mówi wcześniej: "Nie jestem osobą spe-

cjalnie religijną", a mimo to uważa, że religia jest jedynym ratunkiem dla świata. Takie postrzeganie religii na­tychmiast kojarzy mi się z tym, co dzieje się we wsi pod Rabką, w któ­rej kupiłem chałupę i spędzam każ­dą wolną chwilę. Miwię: "Gospo­darzu, napijcież się", bo widziałem, że przez parę miesięcy codziennie stał pod sklepem i pił. I co słyszę? "Nie piję, bo my się zapisali u księ­dza na miesiąc". I nie ma mocnych, ani kieliszka do ust nie weźmie. To jedyny esperal, który tam działa.

Ksiądz?

Stuhr: Nie. To zapisanie się. Zapi­sał się i choć żadnych terminów u mnie na budowie nie dotrzymuje, tego dotrzyma. Bo jakby się napił, to ksiądz z ambony powie.

Mrożek: W Meksyku też są takie zapisy. I też skuteczne.

Religia jest więc tylko instrumentem porządkującym świat?

Mrożek: W "Wielebnych" nie ma mowy o sacrum, tylko o instrumen­talnym traktowaniu religii. Wszyscy bohaterowie sztuki wykorzystują re­ligię w jakimś swoim, osobistym ce­lu. Dlatego wszelkie ewentualne za­rzuty, no, może nie o bluźnierstwo, ale o niestosowne traktowanie prze­ze mnie religii, wydają mi się nie­celne.

Stuhr: Dla mnie osobiście instru­mentalizacja religii jest sporym problemem. Bo Kościół jako insty­tucja stał się bardziej charytatywną organizacją niż głosicielem nauki Jezusa Chrystusa. Mam w sobie wielkie poczucie nieumiejętności głębszego szukania sacrum. Ale też nikt w Kościele mnie do tego spe­cjalnie nie namawiał. Ba, nawet mó­wili, żebym się nie zagłębiał, tylko spełniał dobre uczynki.

Wielebna Burton powiada: "Źle się dzieje w kościele i będzie działo się coraz gorzej, jeśli temu nie zaradzimy". Co to znaczy?

Mrożek: Odpowiem na to pytanie prywatnie, a niejako autor sztuki. Rzeczywiście jest dla mnie zastana­wiające to wykluczenie połowy ludzkości, całkowite zmonopolizo­wanie Kościoła przez mężczyzn. Jest w tym coś dziwacznego. Trochę jak w wojsku, gdzie są sami kapra­le, sami mężczyźni, i tworzą, jak wiadomo, taki specyficzny klimat koszarowości. Bardzo nieapetyczny. W Kościele jest to samo. Czuć tam koszarami. Bo wszystkim wiadomo, że ta połowa ludzkości ma podejś­cie, które nie jest takie jak drugiej połowy. I odwrotnie. Coś jest nie w porządku z tym całkowitym zmo­nopolizowaniem instytucji Kościoła przez mężczyzn, która w związku z tym musi nieuchronnie koszarami trącić. Słuchowo, smakowo, węcho­wo, wizualnie. A także intelektual­nie i emocjonalnie.

Stuhr: To jest problem! Dlaczego męski ród musi mieć "duchowny" monopol, skoro tak często się kom­promitował w tej funkcji?

Mrożek: We wszystkich zna­nych mi instytucjach toczą się dys­kusje, jak je usprawnić. W Koście­le także. To odwieczny problem i z reguły nierozwiązywalny. Dlatego zwykle pojawia się kwestia rewi-zjonizmu. Gdzie się kończy napra­wa? Nawet nie naprawa, konserwa­cja aparatu, a gdzie się zaczyna he­rezja?

Stuhr: Przecież, Sławku, ty projekt kapłaństwa kobiet też kompromitu­jesz. Wielebna Burton tak samo kombinuje i walczy o swoje jak wie­lebny Bloom.

Mrożek: Oczywiście. Ale niech nie będzie dyktatury, bo z niej nic do­brego nie wynika.

Stuhr: Jako osoba wierząca ni­gdy nie podpisałbym się pod dzie­łem nihilistycznym, nie niosącym choćby bladego cienia optymiz­mu. Jednak postać wielebnej Bur­ton broni się, kiedy pod koniec sztuki wyznaje wielebnemu Bloomowi: "Kocham cię". To są jej pierwsze ludzkie słowa. Wcześniej tylko wykładała. Ta przemądrza­ła istota na wszystko ma natych­miast gotową receptę i przez to jest nie do wytrzymania! I nagle ta­kie cięcie! Burton zdobywa się na intymne wyznanie i na doda­tek nareszcie wierzy w to, co mó­wi. To są ślady optymistycznego przesłania.

Jednak ich ucieczka jest prywatną sprawą wielebnych i w ogóle nie ma związku z ratowaniem świata. A właściwie to skąd ten manewr z helikopterem, który dość gwałtownie i niespodziewanie kończy sztukę?

Mrożek: Pisząc sztukę, wiedzia­łem, że trzeba napisać trzeci akt. I napisałem, ale wiedziałem od razu, że sam siebie rozczarowałem. W tym sensie, że wymknąłem się, skapitulowałem, posługując się chwytem deus ex machina dla dobra tych postaci. Od wieków pisano ta­kie sztuki, w których wszystko koń­czy się szczęśliwie, młodzi kochają się ckliwie i wszyscy tańczą. Ale w tym przypadku objawiła się tylko moja bezradność jako dramaturga. Więc dałem sobie spokój, bo wie­działem, że naplątałem, namieszałem, naintrygowałem. I nie potrafię tego rozwiązać. Pogodziłem się z tym, zrobiłem manewr z helikop­terem, choć wiedziałem, że to wzbudzi wielkie zarzuty. Ale ja się pytam, dlaczego mnie nie wolno zrobić takiej nie domkniętej formy? Może dlatego, że się po prostu przy­zwyczajono, że zawsze ją domykam. A jeżeli jej nie domknę, to zaraz jest to poczytywane za nieudolność. Nie za spontaniczność, oniryczność. Zresztą w tym przypadku słusznie, bo rzeczywiście chciałem domknąć, ale się nie udało. Zostawiłem otwar­tą i teraz Jurek się męczy.

Rzeczywiście rozplatanie motywów działania tych wszystkich postaci z "Wielebnych" wystarczyłoby na napisanie wielu naukowych opracowań. Weźmy taki wątek: Bloom stwierdza, że mógłby się przechrzcić i zostać lekarzem albo adwokatem. Ale to nie wystarczy, bo zawsze będą mówili: - To żydowski lekarz czy adwokat. A nikt nie powie: - Patrzcie, żydowski ksiądz. I ma nadzieję, że stając się księdzem, przestanie być Żydem. Tak może zdarzyć się w sztuce, ale czy w realnym świecie podobna ucieczka jest w ogóle możliwa?

Mrożek: Z tych przypadków, któ­re przychodzą mi do głowy, to się tak naprawdę nikomu nie udało. I nie mówię tu tylko o Żydach, ale o ucieczce w ogóle.

Z Pana tekstów jasno wynika, że nigdy Pan nawet nie próbował uciec. W "Małych listach", już jako światowej sławy pisarz, napisał Pan o sobie: "Ja, Mrożek z Borzęcina".

Mrożek: Po prostu jestem zbytnim realistą, żeby próbować uwolnić się od swojego pochodzenia. A jeżeli stwierdzam, że nie ma co próbować, to niekoniecznie robię to z radością.

Bloom mówi:"Jeśli nie byłeś Żydem, nie możesz wiedzieć, co to znaczy. To znaczy zagrożenie, a zagrożenie oznacza strach". To nie dotyczy tylko Żydów, ale w ogóle inności. A ona może wynikać z kalectwa, z preferencji seksualnych, koloru skóry i mnóstwa innych rzeczy. To strach przed brakiem porozumienia z innym człowiekiem? Samotnością?

Mrożek: Ta inność jest zawsze nie­bezpieczna dla tego, kto jest inny. To chyba takie bardzo ogólne prawo biologiczne.

Inność rodzi strach.

Mrożek: Jasne. Wszystko, co jest zagrożeniem życia, budzi strach. Stuhr: Niepewność, inność jest wielkim powodem do strachu. Sam go w sobie widziałem, gdy przyszło mi żyć, mieszkać w innych cywili­zacjach. Bo miałem świadomość, czułem instynktownie, że jestem in­ny. I "oni" też to wiedzieli.

Pojawiała się myśl o dostosowaniu?

Stuhr: Trudne pytanie. Jako artysta zawsze chciałem być różny. Mrożek: Trzeba oddzielić sytuację Polaka emigranta ekonomicznego czy politycznego od emigranta arty­stycznego. Jurek przebywa wiele czasu za granicą, ale nigdy nie był emigrantem.

Stuhr: Będąc tam, zawsze podkre­ślam swoją odrębność, bo z niej czerpię siłę. Ona powoduje, że je­stem dla nich partnerem.

Mrożek: Zawsze odmawiałem, kiedy proszono mnie jako przedsta­wiciela polskiej emigracji, żeby coś o niej powiedzieć. Uważałem, że nie mam takiego prawa i byłoby to nadużyciem, ponieważ miałem sy­tuację tak specyficzną i o wiele lżejszą niż normalny Polak emi­grant. I choć oczywiście też byłem emigrantem, jednak nigdy nie mia­łem szefa i nie musiałem sprzeda­wać swojej pracy 8 czy 16 godzin dziennie.

Jak włoscy aktorzy oswajali się z "Wielebnymi"?

Stuhr: Stopniowo. Proponowany przez Sławka rodzaj absurdu nie jest poczuciem humoru ogólnie przyjętym, więc woleli być raczej wyczekujący. Bardzo im pomaga­ło, że grałem z nimi. Na sceny, w których grałem, przybiegał cały zespół i patrzył, co było dosyć krę­pujące dla mnie. Po prostu pierw­szy musiałem znać tekst, żeby też tego od nich wymagać. Natomiast tłumacz włoski stanął przed nieła­twym dylematem. Okazało się, że we Włoszech nie mówi się "ksiądz" na protestanckiego duchownego. Na szczęście Andrzej Witkowski, nasz scenograf, wiedział, że w Pol­sce mówi się "księże pastorze".

I teraz zobaczcie, co się dzieje! Je­żeli będę mówił na pastora "ksiądz", tak jak to napisał Sła­wek, to może się zdarzyć, że polska publiczność po paru minutach zapomni, że tu chodzi o kapła­nów ewangelickich.

Mrożek: I tak się na pewno stanie.

Stuhr: I to mnie intryguje. A we Włoszech nie mogłem użyć słowa "prete", tylko wielebny albo du­chowny. Włoch, jeszcze katolik, z kraju, gdzie nie ma tradycji prote­stanckiej, nie ma nic wspólnego z całą tą sytuacją. Dla niego to wszystko jest jak za szybą. A w pol­skiej wersji mamy księdza i już. A na dodatek pod koniec pierwsze­go aktu okazuje się, że obydwoje: i ksiądz on i ksiądz ona, nie bardzo wierzą. W Polsce może się to stać dość drażliwą kwestią. Boję się tylko tu, w Polsce - teraz może powiem coś bardzo prowoku­jącego - krytyki ze strony środo­wisk żydowskich, że zabieram się za ich problemy, nie będąc jednym z nich. Bo często, tak jest na przy­kład w Hollywood, pojawia się py­tanie z jakby z góry wiadomą od­powiedzią: "Czy nieżydowski au­tor, artysta ma prawo mówić o nas?".

Czy będąc Polakiem, można istnieć bez łatki filo-, anty- albo kryptosemity?

Mrożek: Nie mogę odpowiadać za to, co mi przykleją.

Stuhr: Włoskiemu aktorowi bardzo trudno było wytłumaczyć kwestię Blooma: "Mój żydowski Bóg jest też antysemitą". Gdy próbowałem, na­tychmiast słyszałem: "Rany boskie, przestań!". To zdanie poraża i mimo najlepszych chęci, zaczynając dys­kusję na ten temat, zawsze stawałem się podejrzany.

Mrożek: Na to nie ma się wpływu.

Stuhr: Oczywiście, że nie. Ale dzię­ki takiemu potraktowaniu przez Sławka tematu żydowskiego czuję się lżejszy o jeden z trapiących mnie problemów. Nawet nie przypuszcza­łem, że będę mógł o nich mówić w komediowym tonie. O, tak to na­zwijmy - czuję się lepszy dla siebie, dlatego że zdobyłem się na inne spojrzenie na sprawy, które tu, w Polsce, wywołują sporo emocji! I namawiam moich współpracowni­ków, moich aktorów, żeby też się na to zdobyli.

Mrożek: I w tym wypadku czuję się niezasłużonym, acz pożytecznym pracownikiem teatru polskiego. Bo o ile wiem, do tej pory nie było ta­kiej postaci, która trwałaby na sce­nie przez całe dwie godziny i na do­datek rozważała żydowskie proble­my w takim tonie.

Za pozwoleniem, Słoninski napisał jeszcze przed wojną "Rodzinę". Jednym z bohaterów tej sztuki jest nazista, który dowiaduje się, że jest Żydem, nieślubnym dzieckiem polskiego dziedzica. W tej sztuce, jak to w rodzinie, wszystko zmierza do pomyślnego końca.

Mrożek: To znaczy, że pośpieszy­łem się z tą samochwałą, że to ja pierwszy...

Nie, bo Pan jest pierwszym polskim dramaturgiem, który odważył się mówić o problemach żydowskich w takiej konwencji.

Mrożek: Więc chyba jestem tym pożytecznym pracownikiem. Choć przyznaję, pisząc tę sztukę, nie my­ślałem, że to jeden z tych tematów, których brak w polskiej dramaturgii. Chodziło tylko o znalezienie sytua­cji dramatycznej. Za wszelką cenę i natychmiast. I to mi przyszło do głowy. A teraz są tego konsekwen­cje w takiej postaci, że o tym rozma­wiamy.

Za chwilę, po premierze, będą też rozmawiać inni.

Stuhr: Reakcje będą papierkiem lakmusowym sprawdzającym polski stan zapalny. Dlatego boję się. Czy­tając "Gazetę", z dnia na dzień za­czynam się coraz bardziej bać pre­miery. Te dyskusje! Jedwabne, Ży­dzi amerykańscy, Moskal. Nie chciałbym, żeby nasza sztuka zosta­ła w to wmanipulowana.

Mrożek: Szczerze mówiąc, nie wiem, czego oczekiwać. W związ­ku z tym oczekuję niczego i wszyst­kiego. Po prostu nie można sobie tu nic kalkulować, bo to byłby prawdzi­wy oportunizm, do którego ja nawet nie jestem zdolny. Może to lekko-

myślność, ale sztuka została napisa­na i wolę, gdy jest grana niż nie gra­na. I na tym koniec.

Pisząc "Wielebnych", zapewne myślał Pan o tym, dla kogo pisze.

Mrożek: W moim wypadku ten od­biorca, zwłaszcza polski, był bardzo hipotetyczny. Po 30 latach emigra­cji, po kilku latach w Meksyku. Tam było naprawdę jak w zaświatach, aczkolwiek, patrząc ze strony pol­skiej, było jak ze świata. Napisałem tę sztukę jako człowiek całkowicie wolny, nie myśląc o tym, czy przej­dzie, czy nie przejdzie. Co rodacy pomyślą, a czego nie pomyślą. Dla­tego ta sztuka napisana jest tak, jak jest. Bez najmniejszych oporów. A teraz... Albo powinienem spako­wać walizki, wyjechać gdzieś i prze­czekać, albo...

Stuhr: Ja też jestem na to trochę przygotowany.

Walizki spakowane?

Stuhr: Moja nie.

Mrozek: Moja walizka też jeszcze nie domknięta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji