Mrożek i gimnastyka
Autor napisał "Wielebnych" lewą ręką, a reżyser zainscenizował tę sztukę nogą.
Ongiś, w połowie lat osiemdziesiątych, w przeciągającej się haniebnie przerwie jednego z meczów o wszystko polskiej reprezentacji futbolowej na murawę chorzowskiego stadionu wbiegł zażywny jegomość po czterdziestce, rozłożył kocyk i dał tyleż szybki co nieoczekiwany pokaz jogi. Im dłużej i efektowniej wkładał głowę między pośladki, wymachiwał piętami koło uszu, tym bardziej nie rozumiał, dlaczego publiczność na stadionie wyje i tupie. Przecież wszystko zrobił jak trzeba!
Ten obraz powracał do mnie uporczywie podczas polskiej prapremiery "Wielebnych" Sławomira Mrożka. Reżyser spektaklu Jerzy Stuhr był właśnie jak ów jogin czy gimnastyk. Wykonywał jakieś podejrzane skłony i przysiady w oczekiwaniu na huragan śmiechu i braw. Tymczasem widownia przyszła na mecz, pojedynek Mrożek kontra polski antysemityzm, z dogrywką w postaci rozrachunku z Kościołem.
Do malutkiej parafii Kościoła anglikańskiego przyjeżdża dwóch nowych proboszczów. Niby od przybytku głowa nie boli, tak się jednak składa, że jeden ksiądz jest Żydem (Wielebny Bloom Piotra Grabowskiego), a drugi kobietą (Wielebna Burton Ewy Kaim). Na dodatek oboje wyjawiają przed sobą, że jakoś im z religią nie po drodze.
Parafianie też nie lepsi - podstarzałej hipisce wydaje się, że jest Bogiem, młody satanista podkłada bomby i chodzi z transparentem: "Niech żyje piekło!". Seks grupowy i orgie są w tej uroczej mieścinie na porządku dziennym.
Punkt wyjścia jest, jak widać, kuszący, jednak potem Mrożek zupełnie sobie nie radzi. Napisałem to zdanie i aż zadrżałem - jak to, Mrożek, mistrz dramatycznej konstrukcji, sobie nie radzi? Ano nie. W miarę rozwoju akcji blaknie ciekawie zapowiadająca się postać Wielebnej Burton, dialogi pary głównych bohaterów zaczynają przypominać jałowe konwersacje w którymś ze słusznie zapomnianych utworów Józefa Blizińskiego.
Chwilami powstaje wrażenie, że Mrożek parodiuje anglosaską farsę, ładując do niej swoje sylogizmy i paradoksy. Humbug gatunkowy, jaki w końcu otrzymujemy, nijak nie trzyma się kupy. Farsa o kryzysie wiary, bawarskie dowcipy o Żydach, proboszczach i maniakach seksualnych byłaby do zaakceptowaniu tylko wtedy, gdyby przynajmniej sztuka była śmieszna, szalona, bezczelna. Gdyby chociaż rozbrzmiewał w niej anarchiczny, nihilistyczny, nie oszczędzający nikogo rechot.
Zamiast tego mamy staromodnie skrojone przedstawienie Stuhra - jak większość jego ostatnich teatralnych działań bardzo asekuranckie. Dobroduszne i salonowe. Daje aktorom do ręki efektowne ale głupiutkie gadżety. Nie podkręca tempa spektaklu, przeciwnie - celebruje sceny i słowa. Tworzy między bohaterami najprostsze relacje psychologiczne, ale i to niekonsekwentnie. Aktorzy Starego Teatru grają w każdej scenie co innego, niesieni przez zapętlone frazy sztuki. I jak potem uwierzyć, że Wielebna Burton rach-ciach i zakochuje się w Bloomie? Dlaczego pani Simpson będzie głosować na Blooma, choć jest antysemitką? Co łączy Tomasza z Betty?
W przedstawieniu Stuhra klęskę ponosi nie tyle estetyka Mrożka, bo tę można przekroczyć, ale sposób, w jaki bywa ona na scenie Starego Teatru realizowana. Nie ma w nim miejsca na aktorski popis, bo kuleje warsztat tak zwanych ulubieńców krakowskiej publiczności. Smutne, że Anna Poloy nie poradziła sobie nawet z takim samograjem jak rola żydowskiej ciotki Róży z Nowego Jorku. A o grze Tadeusza Huka (profesor Wilkinson) nic nie napiszę, bo artysta znowu się obrazi.
W finale Stuhr zgubił już jakiekolwiek proporcje, grupa dewiantów pragnących zamordować wielebnych nie jest ani groźna, ani perwersyjna. Tak mści się jego brak zdecydowania na jednorodną konwencję widowiska. Próżno też szukać u Stuhra niezbędnej u każdego inscenizatora umiejętności przeprowadzenia wywodu na temat: o czym chcę zrobić ten spektakl?
Skoro sam Mrożek przyznaje się, że napisał "Wielebnych" lewą ręką, krakowska prapremiera jego utworu nasuwa podejrzenie, że Jerzy Stuhr reżyserował nogą.