Artykuły

Bardzo smutna komedia

"Przytuleni" w reż. Gabriela Gietzky'ego w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Dla e-teatru pisze Agnieszka Kłos.

Żyjemy w czasach, w których nic nie odbywa się twarzą w twarz, a każde ważne wydarzenie może doczekać się swojego rozwinięcia jedynie na tyłach, za kurtyną, gdzieś z dala od świadków. Czy o tym mówią "Przytuleni"? Nie tylko. Spektakl pokazuje proste sytuacje komunikacyjne i ich zapętlenie, rozmiary współczesnego narcyzmu i niedojrzałości, która co rusz żąda nowych ofiar. Najczęściej wśród bliskich. Przytulić się i poniżyć to główna zasada panująca w świecie przedstawionym. Dlatego sztuka przypomniała mi o lżejszych formach twórczości Sary Kane. Byłam więc na spektaklu lirycznego brutalisty.

Oczywiście nie sposób porównywać warsztatu dramaturgicznego ani tym bardziej złożoności narracyjnej czy samych bohaterów obu autorów. Można tylko przypuszczać, że tworzyli swoje sztuki w oparciu o najdotkliwsze doświadczenia emocjonalne, bez lub obok jakiś ludzi. W świecie, który się im przejadł, rozczarował i porządnie upodlił. Pośród ludzi, no właśnie, jakichkolwiek, gdzieś tam, między prawdą a mediami.

Jonas Gardell jest chwalony za swój talent i zmysł obserwacji. Nie wiem czy słusznie. Nie znam jego twórczości, a podczas spektaklu koncentrowałam uwagę przede wszystkim na lekkości i humorze z jakim bohaterowie brną przez swoje głupie życie. I w końcu otrzymują w równie trywialnej oprawie produkt końcowy - śmierć.

Można się śmiać z zawodowych i miłosnych perypetii postaci, które swoją infantylnością przypominają tylko bohaterów serialu "Seks w wielkim mieście", dopóki nie uświadomimy sobie, że to prawdziwe życie. Wiem, co mówię. Pracowałam przez jakiś czas w branży marketingowej i reklamowej, w której roi się od Piotrusiów Panów. A takim jest główny bohater spektaklu.

Wątek miłosny goni w sztuce pragnienie śmierci. Czasem ją wyprzedza, czasem zaniedbuje i się spóźnia, co w konsekwencji prowadzi do samobójstwa. Co ciekawe, dopiero pełna agonia pozwala na zespolenie, przytulenie i poddanie się głównych bohaterów. Mogą oni bez poczucia zażenowania oraz dyskomfortu położyć się obok siebie. Niemal twarzą w twarz.

"Przytuleni" to jednak nie tylko historia miłosna starszych ludzi. To rozprawa o telewizji i władzy mediów nad naszym sponiewieranym światem. Bo czwarta władza krąży nieustannie z wielkim sykiem wsporników, kamer cyfrowych i nadajników, które pustoszą nasze zmysły. W czasie spektaklu myślałam o fazie końcowej takiej władzy nad zmysłami i filmie "Requiem dla snu".

Szamotanie się bohaterów rozgrywa się gdzieś na poziomie zupełnie wypranych emocji i anonimowości z jednej strony oraz pragnienia bliskości i sławy z drugiej. Typowe dla nerwicy naszych czasów, prawda? Pustka związana z pracą i powierzchownymi kontaktami z innymi rodzi wielką złość. A niemożność jej wyrażania rodzi potężną frustrację. Znajduje ona ujście jedynie w głupawych dowcipach, poniżaniu, dogryzaniu sobie i wielkim spektaklu transwestyty. Ogromna falująca biodrami baba - ryba, pożera ze sceny swoich wielbicieli. Jej gesty i playback również zasysa wielka próżnia.

Właściwie to sztuka o każdym z nas i polskich realiach. Aktorzy, którzy pracują w marketach, podczas promocji i w klubach muzycznych, popisując się do kotleta. Starość, która jest tuszowana wszelkimi możliwymi sposobami, bo nie można jej sprzedać, taka jest pasée. Kobiety, które prześcigają się w licytowaniu życiowych zgliszczy. I mężczyźni coraz bardziej infantylni i porzucający odpowiedzialność nawet za swoje biologiczne trwanie. Wszystko to znamy, prawda?

Widownia bawiła się znakomicie. Odczytała zapewne najbardziej anegdotyczną warstwę tej sztuki i skorzystała z okazji, żeby usłyszeć kilka naprawdę znakomitych dowcipów. Ironicznych, trafnych, niewymuszonych, które słychać ze sceny i które zapadają w głowie. Dba o to aktorka, która świetnie prowadzi główną rolę. I ciągnie pozostałych aktorów za sobą.

Oczywiście można po tej komedii wyjść zupełnie rozbitym. Jak bowiem wytrzymać prostą i ujętą w pospolitą historię o Kopciuszku rzecz, która mówi nam, że zakłady pogrzebowe są znacznie atrakcyjniejsze niż telewizja. Czemu? Bo mówią prawdę. W nich - w przeciwieństwie do telewizji - widać wszystko. A to, co najciekawsze jest najsmutniejsze, i jednocześnie najweselsze. Jak w historiach sowizdrzalskich albo pamiętnej "La Stradzie" Felliniego.

Nie można o niej nie myśleć, kiedy śledzi się losy głównej bohaterki. Jej striptiz emocjonalny i fizyczny w ostrym świetle, przy dźwiękach przebojów muzycznych starych jak ona sama, robi największe wrażenie. I odsłania kawałek żywego mięsa w sztuce. Na tle pozostałych gipsowych, nieporadnych emocjonalnie bohaterów.

"Przytuleni" dają jakąś nadzieję. Nie ma w nich dobrego zakończenia, bo ostatecznie na scenie pojawia się śmierć. Jest jednak w sztuce coś, co daje pozór autentyczności i pożądania. To miłość, która jest silniejsza niż śmierć i która w pewnym momencie spektaklu każe bohaterom oferować się nawzajem jak psy czy danie na talerzu. "Co tylko chcesz", bo miłość niemożliwa jak w filmie "Carrington", jest możliwa w każdym wieku i okolicznościach.

Czego mi żal? Jednoznaczności i prostoty tak wielkiej, że przez cały czas spektaklu nie mogłam pozbyć się wrażenia, że już gdzieś to widziałam albo słyszałam. Szkoda. Potęga twórczości Gardella polega jednak na tym, że bez względu na niedostatki inscenizacyjne widzowie słyszą jego słowa. Dokładnie, słychać tekst, który płynie ze sceny wprost do naszych zmysłów.

Nowa definicja świętości? Brać, co można dostać. Jeśli ktoś chce poznać inne, powinien koniecznie wybrać się na poddasze wrocławskiego Teatru Współczesnego. Ma dużo czasu. Spektakl otwiera sezon artystyczny we Współczesnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji