Artykuły

Smutny rechot z trzewi tłuszczy

"Wąsy" autorstwa i reż. Macieja Kowalewskiego Teatru Montownia w Warszawie. Pisze Grzegorz Reske, członek Komisji Artystycznej XIX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Na początek winien jestem wyznanie natury osobistej. Teatr "Montownia" istnieje mniej więcej tyle co moje "poważne" zainteresowanie teatrem. Kiedy Adam Krawczuk, Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki zakładali swoją niezależną kompanie, ja jako szkolne pacholę brałem po łbie lupowymi Lunatykami i już mi tak zostało. Niedługo potem zobaczyłem "Szelmostwa Skapena" i wciąż spektakl ten trzymam na krótkiej liście teatralnych olśnień, które spowodowały, że ku rozpaczy mojej rodziny nie poszedłem ani na prawo ani na medycynę, tylko w teatrze zostałem. Wyznam jeszcze, że trzymam kciuki za Och-Teatr (i Polonię też). Że mam do inicjatywy Krystyny Jandy i Marii Seweryn ogromny szacunek, i że te sceny to jedna z lepszych rzeczy, jakie się warszawskiemu życiu teatralnemu przydarzyły w ostatnich dziesięciu latach.

Ten osobisty i egzaltowany wstęp piszę tylko po to żeby podkreślić jaki smutny był dla mnie wieczór w Och-Teatrze z "Wąsami".

Przestronna sala Kina Ochota - umowna scena, wzięta "w dwa ognie" przez publiczność. Przy jasno rozświetlonej przestrzeni, przez cały w zasadzie spektakl tłem dla akcji pozostają rzędy twarzy widzów. Pomiędzy dwiema widowniami, przez godzinę śledzimy prostą historię letników, od lat odwiedzających tą samą "kwaterę" - nad morzem, nieopodal poligonu, prowadzoną przez byłego żołnierza. Czterech facetów, w krótkich spodenkach, z piwem w dłoni, wokół grilla. Obrazek polskiej klasy średniej "na wypoczynku" do znudzenia co roku opisywany przez kolejnych socjologów w późnokwietniowych mediach. W ten męski świat od czasu do czasu wdziera się głos żon, biesiadujących w swoim gronie, gdzieś poza zasięgiem naszego wzroku. Sielankę wczasowiska zakłócają tajemnicze wybuchy, nagły pomór mew, zniknięcie jednego z wczasowiczów oraz... niespodziewana eksplozja uczuć gospodarza do jednego ze swoich gości. Po przerwie szybko orientujemy się, że taśma została przewinięta do początku, z tym że teraz przed naszymi oczami oglądamy to, co równolegle do perypetii mężów działo się w świecie żon. Tym razem jednak historia dopowiedziana zostaje do końca. Pomór morskiego ptactwa nie jest spowodowany tajemniczymi wybuchami na poligonie, lecz nadejściem "dni ostatnich". Sam Bóg, postanawia zejść na ziemię i zgładzić wesołych wczasowiczów.

Zabieg podwójnego odegrania wydarzeń na scenie nie nowy. W farsach użytkowany bywa i często, i z dobrym skutkiem. Problemem jest to co w ramy wspomnianej formuły wtłaczają na scenę autor/reżyser i aktorzy.

Od początku widać, że historia rysowana będzie raczej gruba kreską. O ile w "części męskiej" wszystko trzyma się jeszcze konwencji teatralnej, o tyle w momencie opanowania sceny na dobre przez kobiety (nadal tych samych, przebranych teraz panów) domek z kart zaczyna się sypać. Wchodząc na cienki lód farsy-przebieranki, aktor musi być pewien że zna granicę, między przerysowaniem a deformacją. W propozycji Montowni, mamy niestety do czynienia z deformacją. Zamiast radosnego chaosu farsy, mamy kabaret, niestety jeden z tych gorszych, znanych z wakacyjnych amfiteatrów. Widownia, dawno już przestała śledzić fabułę, skupia się na poszczególnych gagach i "dowcipach". Reagując jak na kabaretową publiczność przystało - bez skrupułów dopowiadając, odpowiadając i przekrzykując nieraz akcję na scenie.

O ile aktorskie wybryki na scenie, tracą geometrycznie na swojej sensowności z każdą minutą spektaklu, o tyle tekst który temu towarzyszy, sensu nie zyskuje już od pierwszej minuty.

I tu na dobre pojawia się mój problem z Wąsami. Nie mam bowiem nic przeciwko kabaretowi, nawet najgłupszemu; nic przeciw rozrywce na najdurniejszym nawet poziomie. Tak długo, jak ludzie płacą za to z własnej kieszeni, a całość nie jest opatrzona tabliczką "uczestniczycie w wydarzeniu kulturalnym" - wolna droga.

Siedzę jednak w teatrze (i pozór ten trzyma zarówno obsługa sali jak i widownia - z tym że pierwsi do końca a drudzy tylko do pojawienia się na scenie pierwszej postaci), słucham autora tekstów tak istotnych jak "Ballada o Zakaczawiu", "Miss HIV", oglądam na scenie aktorów których podziwiałem za wniesienie do polskiej alternatywy atmosfery radości i śmiechu, wśród nich Rafała Rutkowskiego, który wprowadzeniem do Polski konwencji stand-upu, już sobie w historii teatru umościł miejsce. Oglądam i nie rozumiem. Nie rozumiem, jak tak znakomity kolektyw, może bez problemu zjechać do poziomu rynsztoka. Próżno w "Wąsach" szukać prowokacji, próżno szukać tego finezyjnego skrótu, który pozwalał aktorom Monty Pythona przesuwać kolejne granice akceptacji dla scenicznych wybryków. W zamian mamy objazdowy teatrzyk jarmarczny. Czy to się podoba? Jasne! Brawom nie ma końca. Czy jednak sensownie pomyślany kabaret, farsa, dell'arte, nie zostawiają w widzu jakiejś myśli? "Wąsy" nie zostawiają, poza echem bezmyślnego rechotu.

Taka konwencja, zwłaszcza kiedy spotka się z akceptacją widowni, nie pozostaje bez wpływu na artystów. Jako wierny kibic "Montowni" z nadzieją czekam na kolejny spektakl. Z nadzieją, ale i z niepokojem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji