Artykuły

Lubię moje małe życie

- Lubię Piaf za to, że była autentyczna. Dzięki talentowi, który dostała od Boga, mogła lepiej poznać siebie i spotkać ludzi, których w inny sposób by nie spotkała. Ale z drugiej strony gdyby nie miała tak trudnego życia, czyjej piosenki brzmiałyby tak autentycznie i przejmująco? - mówi aktorka ANNA SROKA-HRYŃ, grająca postać Edith Piaf w spektaklu "Edith i Marlene" w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Kiepury w Warszawie.

ANNA SROKA-HRYŃ aktorka, laureatka wielu nagród. Na swoim koncie ma liczne role teatralne i dubbingi. Ostatnio zagrała w przedstawieniu "Edith i Marlene" w reżyserii Marty Meszaros.

NEWSWEEK: Jaka była Edith Piaf?

ANNA SROKA-HRYŃ: - Charakterystyczna, miała zaledwie 147 cm. Matka się nią zupełnie nie interesowała, próbował się nią zajmować ojciec. Wychowywała ją babcia razem z dziewczynami z burdelu. Edith była wolnym ptakiem, ale mocno zranionym. W psychologii takie typy osobowości są nazywane borderline - to ludzie, którzy, nie potrafią spokojnie żyć, charakteryzują się wahaniami nastroju, w związkach szukają silnych emocji, ciągle muszą balansować na krawędzi. Nie ma w ich życiu cieni i półcieni, żyją jak na ostrzu żyletki. Myślę, ze taką osobowością była również Edith Piaf. Nie mogła uwierzyć w to, że ktoś ją pokocha naprawdę i do końca. Miłość do Marcela Cerdana była idealna dlatego, że została przerwana w momencie uczuciowej hossy. Może gdyby żył dłużej, ta miłość stałaby się dla niej tylko zwykłym romansem. Lubię Piaf za to, że była autentyczna. Dzięki talentowi, który dostała od Boga, mogła lepiej poznać siebie i spotkać ludzi, których w inny sposób by nie spotkała. Ale z drugiej strony gdyby nie miała tak trudnego życia, czyjej piosenki brzmiałyby tak autentycznie i przejmująco?

Łatwo śpiewać piosenki Edith Piaf?

- Nie jest łatwo. Zaczynałam je śpiewać już w szkole teatralnej, ale wtedy jeszcze do nich nie dorosłam. Wszystko w nich wydawało mi się ostateczne, krańcowe, wyolbrzymione.

A gdy dziś wychodzisz na scenę i śpiewasz jej piosenki, co czujesz?

- Jestem starsza o 15 lat. Miałam szansę przeżyć kilka miłości, rozstań, wzlotów i porażek, narodzin oraz śmierci. Teraz te piosenki są dla mnie ogromnym wyzwaniem. Ładunek emocji w nich zawarty wymaga od wykonawcy wręcz pracy z wiarą. To również taki rodzaj repertuaru, o którym mówi się, że wymaga "dużego śpiewania". Coś w tym jest - rzeczywiście trzeba je śpiewać całym sobą, nie można schować się za pseudoprzeżywaniem. Te piosenki wymagają osobistej prawdy. Oczywiście można je wykonać lepiej lub gorzej, ale najpierw należy zadać sobie pytanie: czy wierzę w to, co śpiewam?

A jaka jest Ania Sroka-Hryń?

- A jaką mnie widzisz? (śmiech). Kiedyś tylko biegłam, teraz potrafię również spacerować, przystanąć i pobiec dalej. Lubię moje małe życie. Obrałam filozofię małych kroczków. Na scenie staram się nie przyciskać widza do ściany. Chcę dać mu dość miejsca na własne zrozumienie, przeżycie.

Po co zostałaś aktorką?

- Gdy byłam małą dziewczynką, miałam z kolegą w szkole recytować wiersz na zabawie choinkowej. On grał ogórka, ja żabę. Mama zrobiła mi maskę i dała pierwszą lekcję aktorstwa. Powiedziała: "Aniu, pamiętaj, musisz tego ogórka naprawdę pokochać. Musisz poczuć, jaki on jest wspaniały". Uwierzyłam jej. Powiedziałam ten wiersz tak, że cała szkoła najpierw zamarła, a potem się śmiała. Zebrałam pierwsze gratulacje. Prawdę mówiąc, nie wiedziałam dlaczego. Przecież zrobiłam tylko to, czego się nauczyłam, szczerze, tak jak mama kazała. Po tym występie zrozumiałam, że to jest to! W moim rozumku zarejestrowałam wrażenie: mówię, a oni mnie słuchają. I to, co mówię, staje się ważne, nabiera znaczenia. Wydedukowałam szybko, że to jest sytuacja, kiedy wszyscy będą mnie słuchać. No i mój sznapsbaryton vel alt robił wrażenie. Czułam, że swym głosem mogę dużo zdziałać. Poczułam, że scena to odpowiednie miejsce dla mnie. Z czasem powód mojej fascynacji tym zawodem ewoluował. Teraz z innego powodu wychodzę na scenę, ale to magiczne pierwsze doświadczenie sceny jest dla mnie bezcenne.

Jak z rzeszowskiego liceum trafiłaś do szkoły teatralnej?

- W liceum trafiłam na fantastycznych nauczycieli. Chciałabym wymienić moją wychowawczynię panią Barbarę Wais, najwspanialszego matematyka humanistę, jakiego spotkałam. Później wygrałam casting w rzeszowskim teatrze. Poznałam tam aktorów Barbarę i Piotra Napierajów, którzy pomogli mi przygotować się do egzaminu do szkoły teatralnej. Proszę, napisz to koniecznie, bo dużo im zawdzięczam. Dostałam się do PWST w Warszawie (dziś Akademia Teatralna) za pierwszym podejściem. Długo nie mogłam w to uwierzyć.

Świat aktorski ma różne oblicza. Nie kusi cię czasami, żeby zostać celebrytką? Tak świadomie.

- Rzeczywiście po skończeniu szkoły miałam takie wyobrażenie. Wiesz, takie młodzieńcze "to ja wam teraz pokażę". Liczyłam się tylko ja, ja, ja. To ,,Ja" było we mnie takie gombrowiczowskie. Mimo że zagrałam główne role w przedstawieniach dyplomowych, nie dostałam żadnego angażu. Dyrektor jednego z warszawskich teatrów, kiedy przyszłam na tzw. rozmowę, powiedział, że angażując mnie, zrobiłby mi krzywdę. Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Jak to? Przecież jestem jak rozpędzony wiatrak. On mnie bierze, a ja za darmo daję prąd. Dopiero teraz rozumiem, co miał na myśli. Gdyby mnie zaangażował, pewnie posadziłby mnie na ławce rezerwowych i kazał czekać na swoje pięć minut. Ale tak się nie stało, więc zakasałam rękawy i wzięłam się do roboty. A nie zawsze było różowo. Zdarzyło się, że pewnego razu wraz z kolegami po szkole aktorskiej na kilka dni włożyliśmy wielkie kostiumy bakterii i w ten sposób reklamowaliśmy najnowszy środek do walki z domowym brudem. Tak, nawet taką rolę mam na koncie. Teraz widzę w tym wszystkim głęboki sens. Nie jestem pewna, czy taka szybka kariera wyszłaby mi na dobre. Teraz wiem, że nie byłam na nią gotowa. Wszystko ma swój czas. Mój jest taki i tyle. I co ważne, moje ,,Ja" wróciło do naturalnych, zdrowych rozmiarów.

Czy masz jakąś wymarzoną rolę, którą chciałabyś zagrać?

- Nie mam takiej roli. Większość aktorek marzy o zagraniu Lady Makbet, Generałowej itp. Wierzę w to, że role przychodzą, kiedy przyjdzie na nie pora. Czekam, a przy okazji robię swoje. Na pewno chciałabym zagrać w sztuce Szekspira, bo to ogromne wyzwanie dla aktora. Dzięki moim pedagogom ze szkoły teatralnej jestem uwrażliwiona na klasykę. Ciągnie mnie we wschodnie rejony - w Dostojewskiego, Czechowa, Gogola, do literatury osadzonej w egzystencjalnym sosie, który nam, Polakom, nie jest obcy. Ale dzięki Bogu gram w spektaklach dających mi ogromną satysfakcję. "Starucha", "Taksówka", "Fale", "Tuwim dla dorosłych" czy "Editii i Marlene" to naprawdę wyjątkowe wyzwania aktorskie.

Jesteś przesądną aktorką? Odczyniasz przed spektaklem?

- Traktuję przesądy z przymrużeniem oka. Ale jednak kiedy coś zszywam albo gdy pani garderobiana poprawia kostium, w którym stoję już gotowa do wyjścia na scenę, trzymam nitkę między zębami. Dlaczego? Żeby nie zaszyć talentu. Niby nic, ale jednak lepiej nie działać wspak teatralnym przesądom. Lubię scenę. Przed spektaklem robię sobie rozgrzewkę. Lubię się na scenie położyć, podziękować za to, że mogę uprawiać tak piękny zawód. A przed wyjściem na scenę zawsze się żegnam. I to już nie jest przesąd.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji