Artykuły

CZTERY WIECZORY Z KAZIMIERZEM BRANDYSEM

WIECZÓR PIERWSZY

BYŁEM we wrocławskim Teatrze Kameralnym na "Inkarnie". Gdyby ten spektakl pokazać w Warszawie, mógłby być ozdobą sezonu. Reżyserował student z PWST, Piotr Paradowski, a przecież rytm i atmosfera przedstawienia godne rutyniarza. Mise-en-scene skomponowano pomysłowo, rysunek psychologiczny postaci (może poza jedną, ale o tym potem) przeprowadzony w sposób konsekwentny, tempo dialogów znakomite. Są co najmniej dwie role zasługujące na życzliwą pamięć: Artur Młodnicki (Profesor) i Zdzisław Maklakiewicz (Podsłuchiwany). Jest kilka dobrych ról drugoplanowych: Piotr Kurowski, Jan Szulc, Tadeusz Skorulski. I kapitalna scenografia Franciszka Starowieyskiego: funkcjonalna i uwolniona od balastu literackiej symboliki, którą ostatnio tak szczodrobliwie nas raczy Szajna i jego poplecznicy. O ile dobrze pamiętam, bo tekst "Inkarna" drukowany był w "Dialogu" dawno, to i sam Brandys uległ tam pokusie zagracenia sceny tysiącem rekwizytów wypożyczonych z filmów Wajdy i płócien Mikulskiego: jakieś skamieniałe róże, jakieś tarabany z czasów Księstwa Warszawskiego (!), jakaś galeria szyldów, które rad by porozwieszać na dekoracjach. Jedynym napisem, którym zmącił Starowieyski kłującą oczy biel swoich wnętrz (sztuka rozgrywa się w szpitalu dla obłąkanych) jest wywieszka "Nie wychylać się!", umocowana na... oknie. Dowcip stary, ale zlokalizowany w domu wariatów odzyskuje nagle swą ograną dwuznaczność.

Wrocławską harmonię psuje tylko kobieta. Jedyna kobieta w tym spektaklu - Barbara Jakubowska. Zbyt przesadnie akcentuje erotyczne podteksty swych dialogów; o to chyba Brandysowi nie chodziło. Zresztą o co mu chodziło, dokładnie nie wiem. Trzeba przeczytać esej Kelery o "Inkarnie". W programie teatralnym są tylko fragmenty, niestety. Będę musiał znaleźć w "Dialogu"...

WIECZÓR DRUGI

Już wiem. Przeczytałem Kelerę i już rozumiem. "Inkarno" to rozprawa o metodzie: "Cechą znamienną tej metody - poza całą jej specyfiką skądinąd znaną dokładnie - jest wielostronna działalność alienacyjna, aż do swoistej autoalienacji włącznie". Spostrzeżenie, Kelery wydaje mi się głęboko trafne, a nawet na swój sposób dwuznaczne: "alienacja" - w języku filozofów "wyobcowanie", znaczy w języku psychologów po prostu "obłęd".

Bohater sztuki, Anatol, przybywa do sanatorium Profesora, gdzie wmawiają mu osobowość i czyny znanego mordercy, Matyasa. Ponieważ wśród wmawiających jest przystojna lekarka, Małgorzata (właśnie Jakubowska!), Anatol ulega sugestii. Gorzej, że kiedy rzecz się pod koniec sztuki wyjaśnia, okazuje się, iż zwodniczemu czarowi fikcji poddała się również Małgorzata. Pielęgnując Anatola, zakochała się w Matyasie! Prawie Genet! Tę podwójną wymianę osobowości uważa nb. Kelera za szczególna wartość "Inkarna": "To jest przecież idea na wskroś teatralna (...) Dialektyka rzeczywistości i pozoru, autentyczności i "roli". Substancja teatru, która jest także kondycją ludzką".

Trzeba by jeszcze dodać, czym jest owo "inkarno", To po prostu kuracja oskarżycielska, jakiej poddaje Profesor swoich pacjentów. Opiera się ona na przewrotnym relatywizmie pojęć, normalnym u ludzi, którzy - jak sam Profesor, jego kuracjusze i my wszyscy - przeżyli już w życiu to i owo. Ponieważ na ogół z tych przeżyć wyniosło się smutne przeświadczenie, że białego w ogóle nie ma, łatwo już polem uwierzyć, że szare jest czarne. A sens owego "Inkarna" formułował Brandys w "Obronie Grenady", pisząc: "Nie ma błędów, których przyczyny nie dałoby się wykryć w ludziach, ale też nie ma błędów, o które uczciwy człowiek nie byłby gotów się posądzić"...

Anatol nigdy nie zabijał swoich kochanek, jak Matyas - czynem. Ale zabijał je w swoich listach i w swojej wyobraźni. Czy różnica jest aż tak wielka? Rozróżnia ją prawodawstwo, ale już Pismo mówi o "myśli, siewie i uczynku". Lukę pomiędzy Pismem a prawem wytropił Camus, zaś Anatol czytuje Camusa. Dlatego może oddziałać na niego metoda "inkarna". I dlatego Brandys swą sztuką dotknął i sprawy, która jest starannie ukrywani na dnie naszych sumień.

Kiedy się przemyśli szkic Kelery wszystko to jest piekielnie oczywiste...

WIECZÓR TRZECI

Czytam "Inkarno". Dramatopisarza zdradzają jednak didaskalia.

Żyjemy w bezczelnych czasach, kiedy Piotr Potworowski usunął ze sceny "chatę rozśpiewaną", choć zbudował ją tam człowiek, któremu dyplom znawcy teatru żyrował sam Gordon Craig. Didaskalia w ,,Inkarnie", gdyby sztukę firmował poeta z Hybryd, mogłyby może świadczyć tylko o niefrasobliwości debiutanta. Gdy sztukę napisał autor "Między wojnami" - są podświadomym wotum nieufności dla teatru. Brandys czuje podskórny rytm swych dialogów, lecz dręczy go obawa, czy wyczuje go również aktor. Więc dodaje wskazówki w nawiasach: "Małgorzata słucha bardzo uważnie. Pewne oznaki zainteresowania osobistego. Nieznaczne stopnienie fachowości". Funkcja tych trzech zdań w prozie jest oczywista, w teatrze nie znaczą one nic. Gorzej - namawiają do sztampy. Gdyż każą aktorowi rezygnować z własnej wrażliwości w imię szacunku dla dezyderatów pisarza. Chyba, że nie wyrażają one dezyderatów pisarza. Chyba że są uzupełnieniem materiału emocjonalnego, który powinien znajdować się w samym tekście...

Mniejsza jednak o didaskalia. Ostatecznie zawsze może je skreślić czerwony ołówek reżysera. Gorsza jest pewna kostyczność postaci (zwłaszcza Profesora). I ta nieszczęsna "komedia kryminalna" w podtytule, i w treści...

Rozumiem intencje pisarza, jego ambicję stworzenia sztuki dwuwarstwowej, która nęcąc jednych fabułą, drugich pociągałaby dyskursywnością swej filozofii. Ale Brandys nie przemyślał do końca praktycznych konsekwencji zamysłu.

Jedynym pytaniem, jakie zadaje sobie widz sztuki kryminalnej, jest pytanie "kto zabił?". Wszystko inne stanowi jedynie przesłanki dla zdobycia pewności w kwestii zasadniczej. Stan taki to zapewne smutny relikt po erze Conan Doyle'a, ale należy go respektować. Zlekceważenie tej reguły mści się może i na widzu (gdyż zubaża go o nie przeżyte przeżycia), ale przede wszystkim mści się na autorze. I dlatego, kiedy Dürrenmatt w "Fizykach" stwarza w pierwszej scenie pozory komedii detektywnej, natychmiast ją kompromituje. Tymczasem Brandys...

Anatol wkracza do kliniki Profesora w momencie, kiedy zbiegł z więzienia Matyas. Profesor dzwoni do Komendy MO, dowiaduje się, że złoczyńcę ujęto, po czym spokojnie kuruje Anatola kompleksem Matyasa. Widz nie ma gdzie zatelefonować. Widz myśli, że Anatol to Matyas, który stosuje dziwną taktykę samoobrony. Brandys swój pozór komedii kryminalnej kompromituje dopiero w finale sztuki, a wtedy jest już za późno (rozmowa Małgorzata - Profesor w drugim obrazie czytelna jest jedynie dla ludzi, którzy przed pójściem do teatru przestudiowali "Dialog". I to uważnie!). To, co miało być pretekstem, staje się gordyjskim węzłem nieporozumień; odwraca uwagę widza, zamiast ją wzmagać. Konstrukcja dwu warstw wali się, a na scenie nikomu nie przychodzi do głowy, żeby czytać na głos didaskalia. Matyas morduje Gcneta...

WIECZÓR CZWARTY

Oddałem maszynopis recenzji z "Inkarna". Mogę spokojnie cieszyć się "Listami do Pani Z".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji