W sprawie dziury w kołdrze i ładu w kulturze
Zacznę od szczegółu. W finale "Magnetyzmu serca" Aniela i Gustaw lądują pod kołdrą. Nagle wchodzi matka, nagi chłopak wycofuje się rakiem, a dziewczyna owinięta rzeczoną kołdrą czeka na wyrok. Kołdra jest typowa, czerwono-różowa z dodatkiem cyklamenu, "ubrana", jak to się kiedyś mówiło, w typową, białą, wy-krochmaloną powłoczkę. Taka typowa powłoczka ma pośrodku otwór, przez który kołdra tą swoją czerwienią czy różem na świat wygląda. "Obnażona Aniela osłania się kołdrą, na której biała powłoka została tak naddarta na wysokości przyrodzenia, by widać było krwisty trójkąt!..." - przekonuje Barbara Osterloff w rozmowie zatytułowanej "Głaskanie pod włos" (Teatr nr 5/1999). Według niej, ów trójkąt to "widomy znak aktu defloracji który właśnie się dokonał". Otóż, o ile dobrze dojrzałem z mojego balkonu, kołdra u Jarzyny nie jest podarta, a na dodatek Aniela owija się nią tak, że czerwone wycięcie pojawia się gdzieś na wysokości kolan dziewczyny. I wcale nie jest trójkątne, lecz kwadratowe! Niby szczegół, a jednak znaczący, bo jeżeli na wysokości kolan i nie trójkątny, to jaki tam z tego wycięcia "znak aktu defloracji". A jeżeli nie znak, tylko zwykły otwór w powłóczce, to może o żadnej "brutalnej dosłowności" w "Magnetyzmie serca" nie ma mowy, może nie wszystko w sztuce Jarzyny "rozgrywa się poniżej pasa"? Ta nieszczęsna kołdra, według Barbary Osterloff, sprowadza "wysoką komedię" Fredry do poziomu erotycznej i mało moralnej farsy. Zgodziłbym się z takim sądem, gdyby Jarzyna wprowadził do sztuki Fredry tylko tę jedną scenę, od początku do końca zachowując jednolitą konwencję tradycyjnego przedstawienia pt. "Śluby panieńskie". Rzecz jednak w tym, że finał "Magnetyzmu serca" rozgrywa się w konwencji współczesnego melodramatu (dla młodzieży), a konwencja ta niemal narzuca erotyczno-rodzinne perypetie bohaterów sztuki. Zgodzimy się też chyba, że dość wiernie odzwierciedla ona obyczajowość naszych czasów, choć niekoniecznie wszystkich ludzi. Pytanie tylko, po co Jarzyna konwencję taką zastosował? Otóż z pewnością nie po to, by poczęstować publiczność kawałkiem ładnego, kobiecego ciała (całkiem nadzy w "Magnetyzmie serc" są - niestety - tylko mężczyźni). Przy takim stopniu erotycznego nasycenia kultury masowej, z jakim współcześnie obcujemy, aktorka przebiegająca przez scenę w rozpiętej bluzce to naprawdę nic nadzwyczajnego... Chodzi raczej o wiarygodne i - nie przeczę - atrakcyjne dla młodziaków, spięcie klamrą Fredrowskiej komedii tego, co w stosunkach między kobietami i mężczyznami było kiedyś, z tym, co bywa obecnie. Oto w ciągu kilkudziesięciu minut jednego przedstawienia wielokrotnie zmieniają się konwencje aktorskiej gry, a wraz nimi konwencje salonowego (a niech tam...) flirtu, aż do ostrej, podszytej seksem, dyskotekowej "gimnastyki", która współcześnie zwykle kończy się w łóżku. Wiem, że "Śluby" tak się nie kończą, jednak nieporozumieniem wydaje mi się oskarżenie Jarzyny o wulgaryzację Fredry. Mówiłbym raczej o zabawnej aktualizacji jego komedii i specjalnie nie przejmowałbym się tym zabiegiem, gdyż dotyka on tylko zewnętrznej warstwy sztuki.
Istota "Ślubów" pokazywanych w Rozmaitościach pozostaje bowiem w moim przekonaniu nie naruszona, z czym z pewnością nie zgodzi się Janusz Majcherek, widzący w sztuce Fredry dzieło "zakorzenione w kulturze ładu", a w przedstawieniu Jarzyny - manifestację kultury chaosu (wartości, konwencji, stylów). Według Majcherka, akcja komedii Fredry rozgrywa się nie tylko w saloniku szlacheckim czy dziewczęcej sypialni, ale też w przestrzeni kruchej i rozsypującej się "utopii kultury śródziemnomorskiej". To przeciwko tej "utopii", przeciwko jej "konwencjom", "rygorom" i "dyscyplinie" występuje Jarzyna, łamiąc reguły dramatu Fredry. Problem w tym, że Jarzyna, prócz kilku inscenizacyjnych pomysłów, niczego istotnego Fredrze nie narzuca, a jedynie wydobywa i intensyfikuje to, co w "Ślubach" kryje się pod podszewką ogrywanego tu na różne sposoby flirtu. Autor "Magnetyzmu serca" pokazuje mianowicie, że ów "skonwencjonalizowany", "zrygoryzowany" i "zdyscyplinowany" świat Fredry - bezpieczny świat wiejskiego zacisza (ryczą krowy, gdaczą kury), gdzie wszystko zostało raz na zawsze ustalone i poukładane - kryje w sobie zalążek tych samych tęsknot i ludzkiego zagubienia, które sto lat później zdominują wyobraźnię Witkacego czy Gombrowicza. W przedstawieniu Jarzyny akcja toczy się przecież podwójnie; spoza komicznych i swojskich scen co chwila przebija jakaś inna, zarazem groźna i szalona, rzeczywistość. Reżyser w niespodziewanych momentach narzuca bohaterom sztuki rytm dziwnego, marionetkowego tańca, marszu, pogoni, by za chwilę unieruchomić ich punktowym reflektorem, odizolować, obnażyć. Z wprawą karykaturuje dialogi i sytuacje, by tym mocniej zabrzmiały słowa nagle poważnego, niepokojącego, podszytego lękiem wyznania. Tak, tak - lękiem, zasadniczym tematem sztuki Jarzyny nie jest bowiem ów przyciągający ludzi "magnetyzm serca", ale odpychająca ich od siebie przebiegłość, głupota, zaślepienie - jakaś siła fatalna i, zdawałoby się, tylko po części zależna od człowieka, która nawet najbardziej prostodusznym śmiertelnikom niezmiennie plącze ścieżki.
Ani klasyczny wiersz, który z taką pieczołowitością łamią aktorzy Jarzyny, ani salonowe konwenanse, przez bohaterów "Magnetyzmu" łamane równie skutecznie, ani nawet humor siły tej nie ujarzmią, z czego Fredro zdawał sobie chyba sprawę. Nie sądzę więc, by nadawał się on na patrona utopii klasycznego ładu... Bardziej niż w potęgę ośmieszanych przecież nieustannie form autor "Ślubów" wierzył w moc miłości, którą współczesność wprawdzie fetyszyzuje, ale której nie ufa (czyż nie dlatego nieustannie popada a to w nihilizm, a to w melancholię, a to w natrętny moralizm?). U Jarzyny tego nie ma. Jest fascynacja uczuciem, które niczym strzałka magnesu wyznacza naszemu życiu kierunek, oraz trwoga wywołana obecnością czegoś (lub kogoś?!), od czego niezmiennie wariują nasze kompasy.
KORESPONDENCJA
Szanowny Panie Redaktorze,
Z zainteresowaniem przeczytałem w numerze 5 "Teatru" dyskusję wokół "Magnetyzmu serca". Pani Natalia Adaszyńska popełniła jednak błąd cytując kwestię zamykającą przedstawienie: "Ja się TYM nie znudzę". Otóż Radost zarówno w "Ślubach panieńskich" hrabiego Fredry jak i w "Magnetyzmie serca" pana Jarzyny mówi: "Ja się TU nie znudzę". Niby niewielka różnica, ale istotna. Przynajmniej dla mnie. Zechce Pani przyjąć wyrazy szacunku i serdeczne pozdrowienia od starego nudziarza
Andrzeja Łapickiego