Kwartet, czyli septet
Po wyjściu z "Magnetyzmu serca" miałam wielką ochotę wrócić do teatru i zobaczyć to przedstawienie jeszcze raz. Dawno nie widziałam w teatrze czegoś tak znakomitego, porywającego i dającego do myślenia.
I tak gęstego - po jednokrotnym obejrzeniu nie sposób zachować w pamięci wszystkich szczegółów, rozwiązań, sytuacji, rytmów i dowcipów, choć chciałoby się, tak są smakowite. Ale Grzegorz Jarzyna nie jest reżyserem pracowicie kolekcjonującym pomysły i demonstrującym je widowni osobno i z namaszczeniem; to byłoby nieznośne. Nie roztacza pawiego ogona talentu, abyśmy go podziwiali. Wszystko tu służy przedstawieniu, ściśle tka materię o wielu barwach i nieoczekiwanych wzorach.
Jarzyna ma wielki talent do czytania dramatów. Właśnie czytania. Nie pokazuje nam tego, co uważa się za właściwą interpretację Fredry, Witkacego, Gombrowicza, czyli najczęściej schematu, do którego widownia została przyzwyczajona za sprawą wielu złych i dobrych przedstawień, ale dobiera się do istoty, do tego, co kryje się pod słowami tak znanymi, że już niezauważanymi. Niby wiadomo, o czym są "Śluby panieńskie, czyli magnetyzm serca" - o dwóch pannach (energicznej Klarze i ciapowatej Anielce) i dwóch młodzieńcach (energicznym Gustawie i ciapowatym Albinie), którzy po rozmaitych perypetiach odkrywają prawdę o własnych uczuciach i łączą się w pary.
Nieprzypadkowo Jarzyna użył tutaj Fredrowskiego podtytułu jako tytułu spektaklu. Tematem jest magnetyzm serca, siła nie tylko przyjemna, ale i straszliwa, irracjonalna, przynosząca cierpienie i szaleństwo. Tutaj Klara naprawdę boi się, że będzie musiała wyjść za starego Radosta, Anielka cierpi z zazdrości, pisząc w imieniu Gustawa list do wyimaginowanej rywalki, Albin przeżywa męki nieśmiałości, Gustaw stopniowo traci pewność siebie i poczucie wyższości, gubiąc się we własnych uczuciach. Jarzyna zatrzymuje się przy tych scenach, które pozornie pełnią funkcję ozdobnika (przecież wiemy, że Klara nie wyjdzie za Radosta, że Gustaw wymyślił rywalkę Anieli, wiemy, wiemy; wiemy też przecież, jak to się skończy) i pokazał, że wcale nie wiemy, bo bohaterowie nie wiedzą, jak to się wszystko zakończy; że musimy im towarzyszyć w ich miłosnych męczarniach. Bo są ludźmi, nie laleczkami odgrywającymi dobrze znaną komedię.
Jarzynę interesują ludzie i to, jak wzajemnie na siebie oddziałują, jak zmieniają się nieoczekiwanie dla samych siebie. I wraz z tymi zmianami zmienia się świat wokół nich, jakby siłą wyostrzonych przez uczucia zmysłów. Za oknami dworku szaleje najpierw natura (wszechobecne odgłosy wiejskiej przyrody), potem wszechświat (wirujące planety, spadające gwiazdy, błyskawice). Czasy plączą się i biegną coraz szybciej - panny zmieniają suknie na coraz krótsze i coraz współcześniejsze, kolumna dworku przesuwa się coraz bliżej widowni, pojawiają się coraz nowocześniejsze meble.
Nie jest to mechaniczny przegląd epok - każda z postaci ma swój rytm zmian, nie tyle więc chodzi tutaj o socjologię, co o psychologię. Świat wewnętrzny bohaterów coraz bardziej wyłazi na wierzch, szaleństwo uczuć przekłada się na szaleństwo rzeczywistości - kulminacją jest scena obiadu przy stole nakrytym paskudnym obrusem w haftowane kwiatki (lata 70.). Trzaskanie barowymi kubkami i talerzami, pożeranie jabłek i chleba, wściekłe nalewanie mleka - wszystko jest tu przeciw czemuś i za czymś, jest demonstracją stanu ducha i komplikacji międzyludzkich. Obyczaje, kostium, konwencje teatralne, literackie, filmowe są dla Jarzyny nie tematem samym w sobie, ale interesują go na tyle, na ile mogą służyć postaciom. Służy im też znakomicie dobrana muzyka z rozmaitych epok; kolejny żywioł powodujący bohaterami i jednocześnie wyrażający ich uczucia. A wykonawców znalazł Jarzyna znakomitych. Rzadko można oglądać tak zestrojony zespół, kwartet przechodzący w septet, bo wuj Radost, pani Dobrójska i służący Jan nie są tutaj postaciami pobocznymi. Postaci "Magnetyzmu", poddane nieuchronnemu ciśnieniu wykorzystywanych przez reżysera konwencji, są żywe, prawdziwe, nieoczekiwane i irracjonalne - jak w życiu, nie w teatrze, choć nikt tu nie udaje, że to nie teatr. Maja Ostaszewska (Aniela), wcielenie nieśmiałości, niezdarności i cielęcości, miotana uczuciami jak wichrem, dosłownie niemal fruwająca po scenie, jakby popychana słowami, muzyką, spojrzeniem, nie tracąc eteryczności uwodzi w końcu Gustawa tańcem i dzikim skokiem na plecy. Magdalena Cielecka (Klara), harda panienka, uwodzicielska femme fatale, przestraszona dziewczynka, cierpiąca nie tylko z powodu groźby wydania za Radosta, ale i uczucia skierowanego nie wiadomo do kogo (może Gustaw, a może Albin?). Gdy w końcu zstępuje na nią oświecenie - wpatrując się w drżącego Albina sama drży przy dźwiękach kiczowatej włoskiej piosenki - nie tylko śmiejemy się z przedniego dowcipu (tak wygląda miłość od pierwszego wejrzenia), ale oddychamy z ulgą, że nareszcie wszystko dobrze się dla nich zakończy.
Zbigniew Kaleta (Gustaw), sądząc początkowo, że wszystko wie o mechanizmach kontaktów międzyludzkich, okazuje się istotą tak samo niepewną swego, jak inni; uwodziciel nieoczekiwanie uwiedziony. To Albin (Cezary Kosiński), plączący się po scenie z coraz większymi bukietami, podsuwanymi Klarze przed oczy z milczącym wyrzutem, okazuje się nagle bardziej niż Gustaw zdobywczy. Magdalena Kuta (pani Dobrójska), zaciągająca po kresowemu dama, przeistacza się w osobę, która ma do załatwienia swoje tajemnicze interesy, i potęguje szaleństwo, przelatując przez scenę jak chichocząca czarownica. Radost (Witold Dębicki) jest może i dobroduszny, ale gdy Klara się go boi, przeistacza się w ponure i enigmatyczne wcielenie tej groźby. Jan (Mirosław Zbrojewicz) nie przypomina poczciwego sługi; postać na wpół groźna, na wpół komiczna - tu coś postawi, tu coś przesunie, to wkroczy z kurą, której obciął łeb.
Jarzynę nie interesuje tworzenie postaci wyrazistych, ale wieloznacznych. Każda postać i każda sytuacja są takie i dlatego spektakl nie poddaje się łatwo opisowi i interpretacji. Ale po co robić teatr, jeżeli można by to samo napisać?