Muzyczna historia miłości i cierpienia opowiedziana na nowo
DŁUGO czekaliśmy na tę premierę. Można powiedzieć, że przez sześć lat, tzn. od prapremiery światowej, która odbyła się 20 VI1969 w Hamburgu aż do prapremiery polskiej 8 VI1975 w Warszawie wokół opery Krzysztofa Pendereckiego "Diabły z Loudun" narosła legenda. Dzieło to, zanim trafiło na scenę Teatru Wielkiego w Warszawie, wielokrotnie wykonywano w Europie i Ameryce. Do kraju docierały tylko odgłosy poszczególnych premier i pojawiały się mgliste obietnice, że może niebawem ujrzymy "Diabły" w warszawskiej operze. W tym okresie wydano nawet dwie książki o Pendereckim (pióra Ludwika Erhardta i Krzysztofa Lisickiego) omawiające m.in. jedyną - jak dotychczas - operę kompozytora; firma "Philips" wydała płytę z jej nagraniem, nakręcono film telewizyjny - a "Diabły" nadal nie chciały zawitać na polską scenę.
Wśród opisów zachodnich realizacji "Diabłów" czytaliśmy opinie wręcz skrajne: od wielkiego zachwytu po druzgocącą krytykę. Posmaku sensacyjności dodawał również fakt, iż to dedykowane Henrykowi Czyżowi dzieło w dniu prapremiery światowej prowadzonej przez tego dyrygenta zerwało długoletnią przyjaźń Pendereckiego i Czyża (co kładziono na karb nieudanej prezentacji hamburskiej). W polskich komentarzach na temat "Diabłów" znajdowałem takie stwierdzenia: "Kariera światowa tej opery nie ma precedensu w polskiej twórczości operowej..." "Gdyby sama śmierć umiała komponować, nie stworzyłaby dźwiękami lepszego autoportretu" (przy czym nietrudno się domyślić, że autorem ostatniego porównania jest Jerzy Waldorff). Tak było przez sześć lat.
8 czerwca 1975 roku. W foyer Teatru Wielkiego w Warszawie pełna gala. Wiele reflektorów - dokumentaliści kręcą film. Polska premiera "Diabłów" otwiera tegoroczny warszawski sezon Teatru Narodów. (Przypomnijmy, że prapremiera światowa tej opery rozpoczynała w Hamburgu kolejny festiwal Międzynarodowego Towarzystwa Muzyki Współczesnej). Kurtyna rozsuwa się. Pierwsze wzrokowe zetknięcie z malowniczą, surową wizją plastyczną scenografa Andrzeja Majewskiego; pierwsze słuchowe spotkanie z muzyką Krzysztofa Pendereckiego.
Historia proboszcza parafii św. Piotra z Loudun, Urbana Grandiera uwikłanego w proces polityczny i spalonego na stosie za "diabelskie praktyki" w 1634 roku, jak również wplątana w nią historia opętania panny de Belcier czyli Matki Joanny, przełożonej klasztoru Urszulanek w Loudun, oraz egzorcyzmów wokół niej i klasztoru czynionych - doczekały się obfitej literatury faktograficznej, beletrystycznej a także przekazów filmowych, opartych na tej literaturze. (Z przykładów najbardziej znanych polskiemu odbiorcy warto przypomnieć "Matkę Joannę od Aniołów" Jarosława Iwaszkiewicza, film Kawalerowicza pod tym samym tytułem, dokumentalną książkę Aldousa Huxleya "The Devils of Loudun" czy też film Kena Russella "Diabły".)
Krzysztof Penderecki jest również autorem libretta; oparł je na tekście dramatu Johna Whitinga "The Devils", eksponując dwa główne wątki tragedii, która wydarzyła się we Francji ponad 300 lat temu: wątek miłości księdza Grandiera do młodej dziewczyny Philippe i dziwnie objawiających się namiętności Matki Joanny oraz ponad wszystko wyeksponowany wątek walki politycznej, której ofiarą nieprzypadkowo padł Urban Grandier. A zatem miłość, namiętność, walka o władzę i jej mechanizmy. Wątki ponadczasowe, ponadhistoryczne, choć przyobleczone w kostium określonej epoki.
Pierwsza realizacja "Diabłów" Konrada Swinarskiego (w Hamburgu) zapisała się nie tylko pochlebnymi ocenami ale także scenami pantomimicznymi, które Swinarski wprowadził dla zarysowania tła społeczno-historycznego. Reżyser - jak pisał w recenzji Paul Moor - "okazał zagadkową pruderię wobec wielu śmiałych, lecz uzasadnionych i istotnych fragmentów dzieła". Dodajmy, że właśnie Swinarski był inspiratorem powstania libretta tej opery i podsunął Pendereckiemu pomysł wykorzystania sztuki Whitinga. W dwa dni po prawykonaniu w hamburskiej operze - Wirtemberski Teatr Państwowy w Stuttgarcie wystawił "konkurencyjną" premierę "Diabłów" w reżyserii Gunthera Rennerta.
Z kolei inscenizacja Rennerta, "specjalisty" od realistycznego teatru muzycznego, otrzymała same prawie pochwały od zachodnich krytyków, głównie dzięki jej "drapieżnemu" naturalizmowi; zapisała się także w kronikach lokalnym skandalem obyczajowym i religijnym, bowiem aż biskup miejscowy musiał oświadczyć, że to widowisko nie jest antyreligijne i nie grozi dobrym obyczajom widzów RFN.
Warszawska inscenizacja Kazimierza Dejmka poszerzyła "Diabły z Loudun" o dwie, ważne z dramaturgicznego punktu widzenia, sceny: ślubu Grandiera z Philippe i rozmowy księcia de Conde oraz barona de Laubardemont z królem i kardynałem (rozmowy wyjaśniającej główną intrygę polityczną). Sceny te kompozytor dopisał za namową Dejmka. Oprócz tego Dejmek spowodował skreślenie pewnych fragmentów libretta i dokonanie retuszy instrumentacyjnych.
Wydaje mi się jednak, że jak Swinarski ma na koncie wystawienie światowej prapremiery, a Rennert - naturalistyczną realizację dzieła Pendereckiego, tak Dejmek zapisze w rejestrze swych zasług przede wszystkim fakt, że po wielu, wielu latach nareszcie wprowadził na deski Teatru Wielkiego w Warszawie atmosferę prawdziwego teatru. Stworzył przedstawienie, widowisko dramatyczne a nie tradycyjnie dotąd pojmowaną premierę operową (przy czym "operowość" w tej wersji implikowała na ogół pozbawione aktorskiego wyrazu śpiewanie z eksponowanym orkiestronem, ariami, duetami, etc). Nie wiem w jaki sposób Dejmek potrafił wyzwolić z solistów warszawskiego Teatru Wielkiego ich ukrywane dotychczas umiejętności aktorskie; nie wiem jak doprowadził do tego, by - zamiast niemal automatycznego poruszania się na scenie w wędrówce od jednej arii do drugiej - tym razem potrafili grać: przeżywać, przekonywać publiczność do tych przeżyć. Faktem jest, że Kazimierz Dejmek przełamał jakąś barierę w dotychczasowej tradycji Teatru Wielkiego w Warszawie.
Mimo wszystko miałem wrażenie, że utwór Pendereckiego przerastał aktualne możliwości wyrazowe, ekspresyjne wykonawców. Ta uwaga dotyczy przede wszystkim schematyzmu w samej grze aktorskiej Andrzeja Hiolskiego (Urban Grandier), Bernarda Ładysza (Ojciec Barre), Bogdana Paprockiego (Aptekarz Adam) i Kazimierza Pustelaka (Ojciec Mignon) - przy czym nie można tego powiedzieć o walorach przekazu muzycznego, o ich głosach. Natomiast w sensie muzycznym, brzmieniowo-głosowym pewne partie Matki Joanny przekraczają chyba aktualne możliwości Krystyny Jamroz, a partia Philippe - Urszuli Trawińskiej-Moroz. Jednakże - jakby w odwróconym zwierciadle postawy panów-solistów - z kolei Krystyna Jamroz zaskoczyła mnie wyrazistością i dramatyzmem gry aktorskiej. Matka Joanna od Aniołów, pozornie obłąkana a jednocześnie postępująca z wyrachowaniem, miotająca się od skrajnego uniesienia miłosnego i religijnego po szaleńczą, kobiecą złość, kochająca i nienawidząca, łagodnie pobożna a agresywna, wulgarna i odrażająca a liryczna i krzykliwa, męczona skrywaną miłością i bolesnymi praktykami egzorcystów - to w sumie postać, która w kreacji Krystyny Jamroz mogła widza przekonać o specyficznym okrucieństwie sytuacji, w jakiej znalazła się przeorysza klasztoru Urszulanek.
Zwycięstwo widowiskowości "Diabłów z Loudun" polegało chyba przede wszystkim na wyrazistej plastyce obrazu scenicznego (dekoracje, kostiumy, reżyseria scen zbiorowych) i na oszczędnym, niejednokrotnie wręcz dyskretnym traktowaniu partii orkiestralnych. Może dzięki temu zaistniały odpowiednie proporcje pomiędzy poszczególnymi elementami widowiska, które w połączeniu tworzą spektakl niezwykle ekspresyjny i przejmujący.
Tworzy się w naszej obecności nowy typ widowiska operowego. Twór - w sumie eklektyczny, bo bazujący na doświadczeniach dramatu, literatury, plastyki, muzyki i innych dyscyplin sztuki; twór, który nie wnosi przecież niczego odkrywczego ani do samej muzyki, plastyki czy literatury. Ale, będąc stopem, scaleniem interdyscyplinarnym, powoduje rozwój opery w kierunku traktowanym dotychczas jako niezupełnie operowy (w klasycznym pojęciu gatunku opery). Niby oddala ją od prymatu muzyki; kładzie większy nacisk na widowiskowość, teatralność, plastyczność przekazu - ale jednocześnie czyni samą muzykę rdzeniem całego przedsięwzięcia. Bowiem oto właśnie z dźwięków i szmerów (wielojakościowo, wielorako traktowanych) wyrasta cały spektakl. Muzyka stanowi osnowę przedstawienia, choć pozornie przesunięta jest - w stosunku do kilkuwiekowej tradycji opery - w stronę drugiego planu, czasami nawet schodzi do roli delikatnego tła.
"Diabły z Loudun" chyba już nie są operą jako taką, tzn. tą, która - ujęta w żelazne reguły konstrukcyjne i ustalone przez tradycję schematy - zmieniała tylko z czasem swoje określenia precyzujące typu "buffo", "werystyczna", "historyczna", "narodowa", "realistyczna", "awangardowa"... itp. (czyli zmieniała tematykę librett, dekoracje lub pewne detale fakturalno-formalne). "Diabły" w warszawskiej realizacji są raczej muzyczną opowieścią z totalnym potraktowaniem formy przekazu artystycznego (o dużym marginesie swobody reżyserskiej i scenograficznej). Opowieścią, której przekaz genetycznie wyrasta ze sztuki dźwięków, lecz w kształcie ostatecznym łączy formy przekazu wszystkich prawie dyscyplin sztuki (oprócz muzyki, tańca, dramatu, literatury faktu i poezji, rzeźby i malarstwa można tu mówić nawet o elementach filmu, bowiem gra ruchomych świateł, prowadzona pomiędzy jednolitymi dla trzech aktów dekoracjami, czyni w pewnych momentach ze statycznej scenografii ruchome obrazy plastyczno-filmowe).
Po premierowych przedstawieniach "Diabłów" w RFN niektórzy krytycy byli zdania, iż nie jest to dzieło w pełni operowe. Krytycy polscy zaś zwracali uwagę, tak jak np. Ludwik Erhardt w książce "Spotkania z Krzysztofem Pendereckim", że: "Tekst "Diabłów" jest raczej scenariuszem filmowym niż tradycyjnym librettem operowym i zawarte w tej formule implikacje określiły funkcję i rodzaj komponowanej później muzyki. Stało się to oczywiste po nakręceniu filmu telewizyjnego z Diabłów..."
Nie można przy tym zapomnieć, że autorem libretta jest kompozytor. Trudno więc twierdzić, iż koncepcja libretta implikowała zawartość muzyczną "Diabłów". Bardziej prawdziwe wydaje mi się to, że ogólny zamysł nowego typu widowiska muzycznego wpłynął tak na dobór kwestii libretta, jak i na stworzoną doń partyturę. Właśnie zamysł opowieści muzycznej, która - chcąc być rzeczywiście nową, ale komunikatywną dla dzisiejszego odbiorcy - i musiała siłą rzeczy sięgnąć i do tych elementów do których sięgał film, dyscyplina sztuki XX wieku.
I jeszcze jedno istotne - jak sądzę - pytanie: czy "Diabły" są operą historyczną? (bo i o ten problem kruszono kopie w prasowych recenzjach popremierowych w różnych krajach). "Diabły z Loudun" są chyba na tyle operą historyczną, na ile kostiumy i niektóre realia libretta przesądzają o historyczności. Załóżmy, że bohater "Diabłów" jest człowiekiem XX stulecia, uwikłanym w jedną z licznych afer politycznych (a dodatkowo komplikuje mu życie nieszczęśliwie ulokowana miłość), przegrywa walkę i ginie a cała opowieść operowa oparta jest na faktach autentycznych i przedstawiona za pomocą takiego samego zestawu artystycznych środków wyrazu, jak i "Diabły" siedemnastowieczne (oczywiście z innymi kostiumami i w innej scenerii). Gdybym miał pisać sprawozdanie z takiego przedstawienia, pozostawiłbym w zasadzie to samo, co napisałem wyżej, modyfikując nieco tytuł i określenia niektórych detali.