Ach, ta Horawianka!
WIELCE SZANOWNY PANIE REDAKTORZE!
Proszę mi łaskawie wybaczyć, że swoim nieoczekiwanym listem - nawet dla mnie samego - zwiększam objętość Pańskiej poczty, a tym samym wysiłek dzielnych, choć nisko płatnych sprzątaczek opróżniających redakcyjne kosze.
Niech mi Pan powie - zresztą jest to pytanie retoryczne, po prostu otwieram przed Panem umysł i serce - dlaczego od ładnych kilku lat mamy coraz słabsze sezony teatralne? Już przed mniej więcej trzema laty mówiło się, że sezon był nieciekawy, pisano o słabości zeszłego, o bieżącym jeszcze się oficjalnie nie mówi i nie pisze, lecz już wiadomo, że to dopiero będzie prawdziwe dno, katastrofa rozpisana na kilkadziesiąt teatrów. Jeszcze taki czy inny teatr wystawi premierę lub nawet prapremierę, ale ogólny obraz nie ulegnie zmianie.
Na początku jakoś szło. Wystawiano niewygrane zeszłoroczne nieliczne rodzynki, jak np. kontrowersyjny "Marat-Sade" w Ateneum. Nowa fala ciekawych przedstawień jednak nie przyszła. Mam wrażenie, jakby już obecnie teatry czekały na jesień, na drugi sezon. Wiadomo jednak, że nawet jesień sama nie przychodzi, musi ją przygotować lato. A może teatry wolałyby mieć dłuższy sezon, nie tak jak szkoły. Może dogodniejszy dla fachmanów od teatru byłby sezon dwuletni, czteroletni. W tak długim okresie czasu zebrałoby się na pewno więcej pozytywów. Poza tym teatry mogłyby wtedy stale powielać jeden czy dwa udane spektakle, przecież odbywałoby się to w czasie jednego sezonu.
Powyższe uwagi, tak niewesołe, chociaż konstruktywne, przyszły mi na myśl podczas uzupełniania moich remanentów teatralnych. Likwidując braki wybrałem się na "Taniec śmierci" Strinberga, dawany w "Rozmaitościach" na Marszałkowskiej. Przedstawienie mną wstrząsnęło. Sztuka interesująca, należy do ostatnich odkryć teatralnych, dokonanych w twórczości tego autora. Reżyseria Cywińskiej-Adamskiej do luftu, wyraźnie przeciw Strinbergowi, jakby ta pani chciała reżyserować nie Strinberga, ale kogoś zupełnie innego, np. Moliera. Scenografia równie patologiczna - przepraszam za to może zbyt niewybredne słowo - z armatą, która zamiast strzelać rozbija nastrój. Trójka aktorów dostrojona - a może nastrojona - do powyższego: Rysiówna grająca samą czystą konwencję teatralną (zresztą nie tę akurat potrzebną, a nie żywą kobietę, Meres starający się udawać, jak w teatrze amatorskim, człowieka o wiele starszego od siebie i wreszcie Maciejewski swoim nieistniejącym istnieniem na scenie przypominający odgłos oddalających się kroków. Co za piekielna mieszanka, Panie Redaktorze, ta sztuka i to wykonanie. Aktorów nie tłumaczy fakt, że grali ten spektakl już któryś raz. Widz zawsze tyle samo płaci za bilet.
To przedstawienie można by jednak uratować. Spowodować nawet teraz, kiedy ludzie już nie bardzo chcą na nie chodzić, żeby zaczęły walić tłumy.
Niech Pan wyzwoli na moment swoją surrealistyczną wyobraźnię, Panie Redaktorze, i wyobrazi sobie wśród tego Strinberga plecy, ramiona i kawałek biustu Barbary Horawianki. Oczywiście, nagie. Wszak przypomina Pan sobie "Meteora" Durrenmatta w "Dramatycznym". No, ten wspaniały ryk Tadeusza Bartosika, który trwał o dwie godziny za długo.
Te dwa przedstawienia stanowią dla siebie antidotum, a zarazem są jednorodne. W przypadku Strinberga szuka była dobra, a wykonanie złe. W "Dramatycznym" dramaturgia kiepska, robota teatralna lepsza, chociaż obie nie za dobre. No cóż, skoro Teatr Dramatyczny uczynił z z Durrenmatta swojego sztandarowego dramaturga, to musi go grać, obojętnie, czy sztuka jest dobra czy kiepska. I tylko potem p. Krawczykowski - jeden z kierowników literackich teatru i tłumacz "Meteora" - musi w programie zapewniać zażenowanego sytuacją widza, że jego towar to sam durrenmattowski szczyt i prima sort. A fe! W socjalizmie reklama ma przecież informować, a nie oszukiwać.
Panie Redaktorze! Ja nie ględzę. Te dwa nieco przebrzmiałe już, to prawda, przedstawienia są w pewien niepokojący sposób typowe i aktualne dla obecnego, kończącego się na szczęście sezonu teatralnego. Przecież one są charakterystycznymi przykładami dwóch typów przedstawień, do których dadzą się zaliczyć wszystkie mniej lub bardziej niedobre premiery teatralne, składające się na każdy, a więc i obecny, nieudany sezon teatralny. Na tej ambiwalencji polega różnorodność a zarazem, jedność; przebrzmiałość i żywotność.
Jednak w "Meteorze" znalazło się coś świeżego. A mianowicie spółka Durrenmatt i Rene (reżyser spektaklu) odkryła sposób, jak najbardziej nudne i bezwartościowe przedstawienie uczynić interesującym. Po prostu Ludwik Rene kazał się rozebrać do rosołu Barbarze Horawiance i w tym oto chłodnawym stroju czy bezstroju stawać do widowni to tyłem, to profilem. Przypomina Pan sobie, Panie Redaktorze, (na pewno chodzi Pan na premiery) jak bardzo wówczas tym, co się działo na scenie, byli zafrapowani panowie, a panami panie!
Ponieważ problem nudy i bezwartościowości w polskim teatrze jest problemem bardzo palącym teraz i zanosi się na to, że będzie i w przyszłości, proponuję, aby spopularyzować, umasowić patentowany pomysł spółki Durrenmatt - Rene. Proponuję, aby do każdej sztuki kiepskiej czy kiepsko granej, lub jednej i drugiej - w każdym razie sztuki wystawianej w przyszłości, a nawet obecnie, dorobić takie wstawki z plecami, biustem czy innymi częściami ciała - zależnie od upodobań reżysera i miejscowej widowni - Horawianki, albo innej artystki. Lepiej Horawianki, bo to duża aktorka.