Szwajcarski Jegor Bułyczow
PO zobaczeniu w TEATRZE DRAMATYCZNYM WARSZAWY nowej komedii FRIEDRICHA DURRENMATTA "METEOR" w przekładzie ZBIGNIEWA KRAWCZYKOWSKIEGO, reżyserii LUDWIKA RENE i scenografii STANISŁAWA BĄKOWSKIEGO, krytyk złośliwy mógłby powtórzyć zdanie wyrwane z recenzji w "Die Zeit" po prepremierze w Zurichu, a przytoczone w programie do przedstawienia warszawskiego:
"...Nigdy rozbieżność między tym, co się u Durrenmatta widzi, a tym, co pisarz chciał wyrazić, nie była tak duża"...
Ale krytyk wyrozumiały i przyjacielski doda przytoczone w tymże programie zdanie z pisma "Die Tat":
"...Sztuka ta przekracza granice swojej realizacji w teatrze, czy też mówiąc ściślej: będzie się ona dopiero stopniowo realizowała. Prapremiera zuryska odbyła tylko część drogi do niej, oczywiście część sporą i godną uwagi"... I właśnie taki stosunek mieć można również do przedstawienia warszawskiego, które stanowi także na tej drodze odcinek "spory i godny uwagi", choć nie wyczerpuje, a chyba nie może wyczerpać wszystkich możliwości jakie daje tekst.
Jest to tym uchwytniejsze, że mamy do czynienia nareszcie z dobrym przekładem Durrenmatta. Tym wyraźniej odnosi się wrażenie, że sztuka ta jest nie tylko rozrachunkiem z konkretną rzeczywistością społeczną, ale także wybieganiem myślą poza opłotki czasu i związanych z nim układów obyczajowych. Teatr nie tylko nasz, ale w ogóle europejski być może w swoim rozwoju będzie mógł jeszcze długo dopędzać propozycje filozoficzne autorskie, tak jak np. teraz dopiero dopędza myśli Witkacego!
Słowem można mieć cichą nadzieję, że ta właśnie sztuka Durrenmata długo jeszcze będzie jątrzyć i dawać pole do nowych interpretacji w miarę narastania środków aktorskich i doświadczenia teatralnego.
Z jakimi zaś środkami interpretacji podeszli do sztuki aktorzy Teatru Dramatycznego? Oczywiście zastrzegam się, że na nich spada tylko część odpowiedzialności. Dzielą z nimi odpowiedzialność inscenizatorzy, a przede wszystkim reżyser, który ich "poustawiał".
Otóż odtwórca głównej postaci - Wolfganga Schwittera - TADEUSZ BARTOSIK podkreślił dramat życiowego triumfatora w chwili, gdy umierając rozlicza się ze sprawami tego świata. Można sobie wyobrazić tę postać jako jednocześnie tragiczną i komiczną, bo śmierć jego jest wciąż na raty i przez to, że nie może wciąż nastąpić, daje pole do zjadliwego dowcipu. W interpretacji Bartosika brak tego finezyjnego komizmu. Śmiejemy się z sytuacji, lecz nie z gry samego aktora. Natomiast, nie będąc dość śmieszny, Bartosik jest bardzo ludzki w trudnościach dotarcia bohatera do śmierci definitywnej. I gdy szukamy koliganta dla tej postaci, nasuwa się nam Widmo z "Intermezza" Giraudoux, którego w żaden sposób nie można sprzątnąć, ani przy pomocy strzelania, ani gilotyny i dopiero śpiewaniem i zgiełkiem próbują je rozwiać. Tymczasem widz Teatru Dramatycznego nie doznaje tych dreszczyków racjonalistyczno-zaświatowych, jakie podsuwa tekst sztuki. Natomiast nie może się oprzeć innym skojarzeniom i to ściśle realistycznym, mianowicie z postacią z całkiem innej parafii, mianowicie z Igorem Bułyczowem Gorkiego.
Można domniemać, że dla Bartosika (i jego reżysera Renego) czymś w rodzaju modelu dla Schwittiera nie był ów bohater realistycznego dzieła rosyjskiego, lecz Hemingway, ale to by tylko było potwierdzeniem naszego mniemania o podobieństwie dzisiejszych Amerykanów z Rosjanami sprzed pół wieku.
Oczywiście mimo tej jednostronności, czy "jednopłaszczyznowości", jakby powiedzieli wielcy szamani krytyki, kreacja Bartosika nie przestaje być interesująca.
Zresztą w tym rozproszonym stylowo przedstawieniu nie brak interesujących kreacji, choć zmierzających w różnych kierunkach. MA-DALENAZAWADZKA, BARBARA HORAWIANKA i MIECZYSŁAW VOIT przeciwstawiają się pomyślnie pokusie przepsychologizowania w duchu naturalistycznym i dają prawidłową skrótowość efektów, co jest warunkiem ich strawności także w momentach ryzykownych. ZBIGNIEW ZAPASIEWICZ, STANISŁAW JAWORSKI, STANISŁAW WYSZYŃSKI i CZESŁAW KALINOWSKI pozwalają przyznać, że jednak to jest sztuka Durrenmatta, pisarza drapieżnego, choć z tłumikiem krytycyzmu, jak kota, który pazury ukrywa by tym niespodziewanie; szarpnąć nimi w chwili ataku.
Twórczo rozwiązała swoje zadanie BRONISŁAWA GERSON-DOBROWOLSKA, w trudnej roli pani Nomsen, byłej kokoty, teraz stręczycielki, która pod pokrywką zajęcia babki klozetowej ubija świetne interesy. Wytrawna aktorka, która właśnie przeniosła się z Krakowa do Warszawy, wskazuje swoją grą, ile Durrenmatt zawdzięcza od wymienionego tu jeszcze raz Giraudoux, oczywiście nie jako epigon, ale pojętny uczeń, ciągnący za nim brzemię sceptycyzmu europejskiego.