Artykuły

Śmiech, strach i niedosyt

Nowy sezon teatralny właściwie rozkręca się dopiero teraz. I w przeciwieństwie do wielu poprzednich sezonów, kiedy poszczególne sceny krakowskie już od września zaskakiwały mnogością przygotowanych premier, tym razem czekanie na nowości nieco się wydłużyło. Prawdopodobnie wskutek niewielkiej liczby przedstawień premierowych, rzuca się w oczy zarówno spory udział komedii w dotychczasowym repertuarze, jak i specyfika tego gatunku dramaturgii: skłonność do form kabaretowo-groteskowych. A także na tym terenie próby odkrycia nie bardzo nam znanego teatru absurdu w wydaniu węgierskim. Ów zaś - choć spóźniony wobec klasyki tego rodzaju na Zachodzie (i u nas) - stał się okazją "do bliższego poznania mentalności oraz psychiki niby-znanych "bratanków", którzy jednak wymykają się stereotypowym, polskim wyobrażeniom o Węgrach.

Niedawno na scenie Miniatury Teatru im. J. Słowackiego mogliśmy zetknąć się z przedziwnym klimatem tragigroteski węgierskiej ("Hymn" G. Szwajdy) a obecnie Teatr Kameralny im. H. Modrzejewskiej zaprezentował swoisty przekładaniec gatunków komediowych, czyli "RODZINĘ TOTÓW" Istvana Örkény'ego. Obydwie premiery są odmiennymi przejawami teatru absurdu made in Hungary, gdzie twórczość o zakroju kabaretowo-groteskowym wyrasta z wciąż żywych tradycji (także operetki) - tyle, że Hymn zawiera niepomiernie więcej smaczków j urodziwych niespodzianek tekstowych niż "Rodzina Totów". Ta ostatnia mieści się w nurcie tzw. humoru ludowego, a przez swą ekspresję farsową i "stylik" kabaretowy zdaje się być bardziej czytelna dla przeciętnego widza oraz słuchacza. Od strony inscenizacyjnej (Wojciech Ziętarski) ciekawsze walory twórcze ujawnia sztuka Szwajdy, podczas gdy reżyseria Józefa Czerneckiego obnaża mimowolnie - co najmniej poprzez parę niekonsekwencji stylistycznych słabości konstrukcyjne utworu Örkény'ego. Co również odbija się na rytmie i akcentach znaczeniowych widowiska. Skądinąd zabawniejszego aktorsko od wykonawstwa "Hymnu", którego siła tkwi przede wszystkim W tworzywie literackim i w bardziej nowoczesnym stopniowaniu napięć dramatycznych. Natomiast role "Rodziny Totów"- mimo innej (banalniejszej) konwencji scenicznej, a może właśnie dlatego, że podpiera je pewien tradycjonalizm? - są wyrazistsze i po prostu śmieszne. Przynajmniej na oko.

"Rodzina Totów" (w tłum. Camilli Mandral) to dzieło znane sprzed 17 lat. Sztuka powstała na kanwie obszernego opowiadania Örkény'ego, co zresztą można dostrzec w niedostatkach przeróbkowej dramaturgii, mimo, że "wyszła" ona także spod ręki autora. Szczególnie budzi wątpliwości sztucznie doczepiony wątek w gabinecie psychiatry (na wsi?), aby - jak mniemam - podnieść wagę zwariowanych czasów i tym samym dość już ograną przenośnią pogłębić motywacje zmiękczeń charakterów przez totalitaryzm. Choć bez tych, natrętnych "kropek nad i", pogrubiona farsa Örkény'ego wystarczająco przecież demaskuje - uproszczony, bo uproszczony - proces zamieniania ludzi w kukły metodą prania mózgów. Satyryczny kontrast wyostrza jeszcze obraz idyllicznej wsi węgierskiej podczas II wojny, którego ramy zaczyna wypełniać terror psychiczny ze strony wypoczywającego tu i ogarniętego obsesjami frontowo-ideologicznymi Majora, dowódcy formacji, gdzie służy syn Totów. Ten wypoczynek oficera u rodziny swego podkomendnego, której głowa pełni funkcję komendanta gminnej straży pożarnej, wypoczynek więc nacechowany perspektywą życzliwości i spokoju na łonie natury - zamieni się w nieustanną huśtawkę nastrojów. Początkowo tylko w tonacji humorystycznej, później już obnażających ponure mechanizmy pedantycznego niszczenia osobowości. Znieprawiania ludzi przez STRACH. Ponieważ ze strachu - zakompleksionego "letnika" i jego gospodarzy - rodzi się cały późniejszy system wzajemnych podległości. Ukształtowany przewrotnie wśród wznoszonej (bez sensu) przez Majora i Totów, piramidy tekturowych pudełek, które - niczym zabawkowe ściany - zamykają wszystkich w klatce bez wyjścia. Typowa tragifarsa.

No i byłoby to metaforą drwiny, gdyby Örkény poprzestał na tonacji szyderczej. Jednakże rozbudzone ambicje "pogłębienia" tematu, sięgały znacznie dalej. Autor chciał pod warstwą wieloznacznego śmiechu ukazać nie tylko węgierskie sprężyny faszyzmu. Podparł się tedy jeszcze symbolami gilotyn tnących tekturę na pudełka i... ludzkie głowy, a przy okazji pragnął zaprotestować przeciwko wojnom - na modłę moralitetu uwieszonego na kośćcu skeczowym. Prawdziwe materii zagęszczenie i pomieszanie. Więc cała materia dramatyczna rozeszła mu się w szwach. A reżyser, Józef Czernecki, aczkolwiek zaczął przedstawienie brawurowo, nie potrafił go potem zszyć równym ściegiem. Wprawdzie pomagała mu w łataniu dziur dramatu dobrze pomyślana rola Listonosza - jako motoru intrygi oraz komentatora - reżysera zdarzeń - sprawnie zagrana przez Krzysztofa Globisza na zasadzie działań mądrego przygłupka wiejskiego, lecz niestety, nawet ów "spiritus movens" utworu nie miał większego wpływu na jednolity charakter inscenizacji. Aktorzy, którzy zawierzyli własnej intuicji i "poszli na żywioł" przerysowań komicznych, podnieśli nieco temperaturę spektaklu - ci zaś, którym zabrakło odwagi, ekspresji czy uwarunkowań wewnętrznych, wydawali się bezradni lub wręcz niedookreśleni scenicznie. Stąd farsa i wstawki kabaretowe przeplatały się ze scenami bez żadnego wyrazu dla jasnej wymowy sztuki. Co - w sensie wykonawczym - oznacza zlepek stylów gry, a w sensie inscenizacyjnym: niezamierzoną chyba mieszaninę poetyk.

Najbardziej rozśmieszające postacie widowiska wykreowali: Wiktor Sadecki - prawdziwie groteskowy w swej poczciwości Strażak Tot, Maria Zającówna-Radwan - jego żona Mariszka, jakby "żywcem" wzięta z ról Witkacego i wczesnego Mrożka, oraz Stefan Szramel - operetkowy Major miotany zmiennością "humorów" drętwego satrapy niższej rangi. Próbowali im sekundować na swych mniejszych poletkach komizmu różnej marki - Juliusz Grabowski (niezbyt świątobliwy proboszcz-prostaczek), Jerzy Swięch jako b. mecenas i aktualny właściciel beczkowozu kloacznego, a także (częściowo) Renata Kretówna we wcieleniu wiejskiej damy lekkich obyczajów. Dość blado zademonstrowała Dorota Pomykała rezolutność rzekomo naiwnej córy Totów, podczas gdy Jerzy Fedorowicz (Profesor medycyny, Ciprlani) grał w zupełnie innej komedii. O wariatach. Ponadto wystąpili: Marek Litewka (Elegancki Major), Andrzej Hudziak (Pacjent z tytułem doktorskim, udający dziecię) oraz Edward Wnuk (Służący). Scenografię projektowała Anna Franta, zaś muzyczną oprawę sztuki przygotował Mieczysław Mejza.

W sumie: przedstawienie zabawne (w miarę), z trzema efektownymi rolami w konwencji rubaszno-absurdalnej (W. Sadecki, M. Zającówna-Radwan, S. Szramel), ze szczyptą refleksji uogólniającej znane skądinąd postawy i poglądy, ale bez dreszczyka, wywoływanego prawdziwymi emocjami artystyczno-poznawczymi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji