Artykuły

"Strażak Tot" / "Kariera"

Jeżeli przeczytacie na afiszu Teatru Polskiego: "Strażak Tot" - rzecz dzieje się w podgórskiej miejscowości na Węgrzech, w czasie drugiej wojny światowej - bądźcie spokojni. Nie usłyszycie huku dział i bomb, nie zobaczycie płonących domów. Po podniesieniu kurtyny piękna malowanka wiejska, w czystych, intensywnych barwach, kapitalnie zestawionych, nastrój sielankowej pocztówki. Potem liryczne zeznania pocztyliona-dziwaka, który chce poprawiać ludziom los, dostarczając tylko wieści dobre, niszcząc listy złe. Do tego właśnie zacisza, do rodziny strażaka Tota przyjeżdża na urlop z frontu wschodniego dowódca ich syna, major walczący po stronie niemieckiej. Ma dużo wymagań. Nie lubi hałasów, zapachów, ziewania, bezczynności, patrzenia ponad głową i mnóstwa innych rzeczy. No, cóż, nerwy! Nadszarpnięte wojną, strachem przed partyzantami. Miejmy nadzieję - razem z państwem Tot - że w ciszy podgórskiej odzyska spokój i równowagę. Przyjazd jego zakłóca normalny tok wiejskiego życia. Początkowo wszyscy poddają się temu chętnie, życzliwie. Powstaje wiele zabawnych perypetii. My, widzowie, śmiejemy się szczerze, bo gra jest sprawna, komizm sytuacji dobrze podany, wesołe kolory dekoracji i kostiumów nastrajają pogodnie. Po pewnym jednak czasie czujemy się jakby wyprowadzeni przez autora w pole. Smiejąc się stajemy się bardziej czujni. Czy i to tylko zabawa? Niepostrzeżenie, z płaszczyzny sytuacji zwykłych, czysto komediowych, autor przeskakuje do poważniejszych, a wreszcie słyszymy echo czegoś naprawdę groźnego. Igraszki dzielnego majora zapowiadają już system funkcjonujący w oparciu o strach i oportunizm z jednej strony, z drugiej narzucanie woli jednostki ogółowi. Major nie lubi bezczynności, więc na urlopie, nocami chce robić pudełka. Pięknie! Ale on nie lubi również chwil odprężenia u innych, a przede wszystkim faktu ich samodzielnego myślenia. Zmusza więc do roboty całą rodzinę Tot, byle zająć im czas, byle nie myśleli. To groźne. Tak więc niewinna akcja chałupniczego składania pudełek urasta do symbolu, symbolu społeczeństw-robotów. Niech to robią rodziny, grupy, narody, wszyscy, wszyscy, ciągle, ciągle. Oto wizja przyszłej szczęśliwości. Kobiety poddają się rządom gościa najłatwiej. Córeczka z głupoty młodości, zafascynowana tytułem oficera, żona z lękliwej obawy o ukochanego syna. Sam Tot z jakiejś wrodzonej ciężkości i skłonności do oportunistycznego spokoju. Ale to on właśnie pierwszy zacznie stosować opór. Najpierw bierny (ucieczka, chowanie się), później, w akcie rozpaczy już czynem, bez względu na skutek. Jest w tym jakaś siła pierwotności, obrona praw natury, praw do możliwości samostanowienia o sobie, do zwyczajnego spania, jedzenia, rozrywek, przyzwyczajeń, własnych myśli. Obrona jednostki lub szerzej - poszczególnych narodów.

W komedii tej przewija się również wątek pozornie bardzo już ograny: chorób psychicznych. Ale i ten motyw zgrabnie wykorzystał autor. Bo właśnie doktor (który później okazuje się wariatem) prowadzi dowcipny i celny wywód o moralności i nienormalności czasów, o znamionach chwili, w której buta nie można nazwać butem. Tylko on wierzy, że nadejdzie epoka, w której każdy będzie żył zwyczajnie, według własnej woii.

Sztuka ta nie jest komedią bez skazy. Pewne sytuacje bywają chwilami przeciągnięte, tempo zbyt zwolnione, dialog trochę rozwlekły. Wiele dopomogła sztuce trafna propozycja Teatru Polskiego; dobre uchwycenie klimatu komedii przez reżysera i scenografa, zgranie i dopasowanie się do tego całego zespołu. Czesław Wołłejko w roli majora pokazał świetny talent komediowy, błyszcząc w ustawicznej zmienności. Zwinnością ruchu, zabawnymi pozami, żywą mimiką stwarzał błyskawicznie coraz to nowe sylwetki. Był lękliwy, nerwowy, kapryśny, uparcie maniakalny, uprzejmie bezczelny, groźny itp., a wszystko to zagrane na pedale dobrego komizmu. Warszawski spektakl "Strażaka Tota" - to polska prapremiera. Obecny na niej autor miał chyba powody do zadowolenia.

Helena Modrzejewska niemal po stu latach (warszawski debiut 4 października 1868) podbija znowu Warszawę i utrwala swoje imię w świadomości mieszkańców stolicy. Ta dobra dla niej passa zaczęła się już przed paru laty poprzez popularne i naukowe publikacje (szczególnie cenne są tu wydawnictwa PIW-u: monografia, almanach i dwa tomy korespondencji w opracowaniu spółki autorskiej J. Got - J. Szczublewski). Aktualnie w salach Muzeum Teatralnego w Warszawie można oglądać sześć autentycznych kostiumów Heleny Modrzejewskiej z jej amerykańskiego okresu życia i ostatniego pobytu w Polsce, szereg fotografii, rzeźby, portrety, pamiątki osobiste. Daleki mit o wielkiej gwieździe XIX wieku wypełnia się nową treścią, bardziej nam bliską. Ostatnio zaś Modrzejewska weszła znowu na scenę. W nowej, nie granej dotąd roli. Jako autorka i adresatka listów.

Kolejną premierą Teatru Dramatycznego (po dyskusyjnych co do walorów sztuki i wystawienia, a więc tym samym już interesujących i godnych obejrzenia "Anabaptystach" Dürenmatta) jest sztuka Ewy Otwinowskiej "Kariera", oparta na listach Heleny Modrzejewskiej i Karola Chłapowskiego. Dobry pomysł, ciekawy, niewątpliwie zasługujący na uznanie jako popularyzacja wiedzy o znakomitej aktorce i próba ożywienia jej sylwetki. Spektakl teatralny mimo wszystko nie powinien być brykiem szkolnym do nauki o aktorce grającej pod pseudonimem Helena Modrzejewska, ale mógłby stworzyć postać żywą, która pozostanie w pamięci i wyobraźni jako nieprzeciętna osobowość. W scenicznej adaptacji zastosowano metodę ostrych cięć, cytowania wielu krótkich fragmentów, komentarzy, które łącznie miały dać obraz całej bogatej kariery. Według mnie za dużo było tam życiorysu, za mało życia. Być może lepszy efekt dałoby skupienie się na kilku głównych momentach scenicznych i prywatnych dziejach pani Heleny oraz wykorzystanie listów w większych partiach całościowych. Autorka korespondencji pisze często o rzeczach ważnych i drobnych, prywatnych i publicznych. Właśnie to pomieszanie, przeskakiwanie z tematu na temat, ujawnienie zmienności sądów, nastroju oddaje prawdę pulsowania życia, ma dziś jeszcze żywą krew. Blado wypada również postać Karola Chłapowskiego. Jest on prawie tylko figurantem do podtrzymywania dialogu.

Poważne zastrzeżenia budzi reżyseria. Odczuwa się w niej jakieś niezdecydowanie w traktowaniu sztuki. Epika to czy dramat? Relacja obiektywna czy "podgrywanie" postaci? Jedno i drugie? Lepsza precyzja tego zagadnienia i przemyślenie przez reżysera dopomogłyby niewątpliwie aktorom (B. Horawianka, M. Voit) w interpretacji tekstu, ustrzegły przed szeregiem banalnych czy wręcz nieporadnych rozwiązań sytuacji scenicznych, przed podpieraniem się łopatologią rekwizytu i muzyki. Jest kilka ładnych momentów (przy końcu sztuki) gdy ze wzruszeniem słuchamy szczerych, osobistych wynurzeń Modrzejewskiej, prosto, z pewną głębią podanych przez Horawiankę. Ale to jeszcze za mało, wychodziłam z uczuciem niedosytu. Skoro jednak Helena Modrzejewska zaczęła znów żyć na scenie, może sprowokuje jeszcze kogoś do napisania sztuki o niej lub do nowej realizacji jej własnych słów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji