Ohydny charakter Wedekinda
Frank Wedekłnd (1864-1918) - niemiecki dramaturg, pisarz i autor piosenek jest uważany za jednego z prekursorów ekspresjonizmu. Podstawowe cechy tego kierunku to anarchia i swoboda twórcza.
W spektaklu ANDRZEJA DZIUKA zupełnie anarchistyczne i swobodne jest wymieszanie konwencji dramatu mieszczańskiego, kabaretu, music hallu, farsy, groteski, a nawet dell`arte. Jest też rozkład, ponieważ bohaterowie staczają się na samo dno egzystencji (spelunka, prostytucja, konanie w barłogu, morderstwa) i wreszcie rozpad, bo cały system moralny wartości mieszczaństwa wali się w gruzy.
W czasach Wedekinda pewnie było to coś warte. Dzisiaj jest to lamus, do którego wkraczać trzeba w masce, żeby nie udławić się kurzem. Ekspresjonistyczna metoda, którą w realizacji posłużył się Andrzej Dziuk, w niczym nie pomogła zramolałej "Pandorze". Myśl, że kobiety są siedliskiem zła, a mężczyźni są głupimi i bezsilnymi ofiarami "puchów marnych" nie jest już żadną rewelacją. Dwie światowe wojny, komunizm, Women's Lib, egzystencjalizm i kontrkultura lat 60. zmieniły zdecydowanie zakres świadomości. U wszystkich, a szczególnie u artystów. Oczywiście Wedekind nie wstanie z grobu i nie poprawi swojej sztuki. Jego bohaterowie na zawsze już pozostaną jednoznaczni i pozbawieni motywacji psychologicznych. Są śmieszni i głupi. Niestety śmieszni tylko do antraktu, potem już tylko głupi.
Jedną z wielu cech głupoty jest niekończące się udowadnianie rzeczy oczywistych. Po pierwszej scenie dramatu nikt nie ma wątpliwości, że główna postać, Lulu, jest z natury dziwką. Ale Wedekindowi to nie wystarcza. Z obawy, że jakiś widz nie zrozumiał, autor do końca sztuki zajmuje się przytaczaniem przykładów, które potwierdzić mają ohydny charakter Lulu. Galeria typów otaczających upadła niewiastę jest zaiste ogromna. Od arystokratyczne lesbijki i tranwestyty aż po docenta filozofii i wilkołaka. Najgorsze, że wszyscy oni robią to samo i prawie tak samo. W tym wypadku pełne zastosowanie znajduje maksyma hr. Dzieżbiłłowicza, który twierdził, że seks to mocno przereklamowana przyjemność.
Andrzej Dziuk próbował złamać te nudy różnorodnością środków ekspresji (sic!). I pewnie udałoby się, gdyby Reżyser wycisnął z Dramaturga treść. Niewiele jej tam, ale coś niecoś by się znalazło. Jednak Reżyser, nie wiem dlaczego, potraktował Autora jak wielce szacowny zabytek. A to spowodowało, że Wedekind bardzo ekspresyjnie przebił się przez gorset "Dziukowej formy" i zalał scenę potwornie długą i pozbawioną pointy anegdotą z życia niemieckiego mieszczaństwa przełomu XlX i XX wieku.
Fakt, że widownia się śmiała, świadczy że jest uprzejma wobec Autora, i że grepsy ruchowe, których użył reżyser być może uratują "Puszkę Pandory" - tragedię monstrualną - przed zdjęciem z afisza. O czym, o ile to nastąpi, na pewno doniesie nieutulony w popremierowym smutku.