Wedekind, Witkacy - Starsi Panowie Dwaj
Impresariat Muzeum Historii Miasta Łodzi z udziałem kilku sponsorów (najhojniejsze podobno były władze miasta) sprowadził nam na weekend fenomen teatralny lat osiemdziesiątych i legendę - Teatr St.I.Witkiewicza z Zakopanego.
Zaczęło się 7 maja (w piątek) od "Puszki Pandory" Wedekinda. Zakopiańczycy potraktowali łódzki pałac jako enklawę swojej macierzystej siedziby i stali się niekwestionowanymi gospodarzami, czyli spektakl rozpoczynał się już niemal w drzwiach wejściowych muzeum. Dziwaczne postacie z Wedekinda - dziwacznie witały, atakowały, prowokowały widzów także w hallu... Pałac i duży wybieg to jest to - czyli właściwe miejsce do dzikich harców Zakopiańczyków Prawdziwych. A ponad wszystkim On - platoński demiurg, który owej bezkształtnej materii nadał określony kształt.
Jakiż to kształt? Bez binokli widać, że Andrzej Dziuk zrobił Wedekinda "przez" Witkaca i w zasadzie zgodnie z witkacowymi postulatami Czystej Formy. Można i tak. Nie Dziuk pierwszy zobaczył koligację Witkaca z Wedekindem. "Naprzód wszystko się wyjaśnia: co i jak, potem zaczyna się wikłać, dochodzi do szczytu, potem - bum!!! straszna awantura i wszystko kończy się"? Tak czy owak: konia z rzędem temu, kto rozezna się w przebiegu zdarzeń - zwłaszcza w pierwszej części. Lecz pewnie tak to miało być, czyli z odsunięciem "życiowej konsekwencji akcji". Jest formalizm i metafizyka, a przede wszystkim ładne teksty śpiewane Brechta i Wedekinda w wykonaniu Renaty Stachowicz. A na dobitkę "konfidencjonalne" wybiegi z Grabowskiego. Czyli np. nie pierwszej czystości potwór - ni z tego, ni z owego - może rzucić się na kolana (i szyję) wyfraczonemu widzowi, który robi dobrą minę do złej gry. Ja po znajomości zostałem tylko opluty. Bóg zapłać i za to.
Mimo owych doznań czyli mimo bardzo bezpośredniego kontaktu z aktorem - przedstawienie trochę mnie jednak wymęczyło. Sądzę, że tego typu teatr wbrew swoim chęciom (i aspiracjom) nie utrzymuje nieustannego napięcia. A to paradoksalnie dlatego, że rozsadza "Puszkę Pandory" niespokojne, nieopanowane aktorstwo. Po prostu furiacka, nadekspresyjna gra przez dwie i pół godziny jest nie do wytrzymania. Nadekspresję (zwłaszcza w tak długim, spektaklu) można docenić, ale tylko jeśli są jakieś momenty wytchnienia, stonowania...
A może i "Puszka..." jest bardzo dobrym przedstawieniem? No bo wszystko dobre, co się dobrze kończy. A tu na zakończenie standing ovation. Czy jednak tak rozbudowany i tak skonstruowany (skądinąd miły) finał, mógł nie spowodować owacji?