Efektowny akord
Mocnym efektownym, akordem, zakończył się wrocławski sezon teatralny. Wprawdzie nie widziałem jeszcze "kryminału" w Teatrze Współczesnym, ale wszedł on na afisz parę dni wcześniej, tak więc polska prapremiera "Gry w zabijanego" Ionesco, formalnie i praktycznie jest ostatnią prezentacją sezonu 1972-73.
Nie ulega wątpliwości, że jest to widowisko frapujące i pełne teatralnych uroków. Właśnie przede wszystkim teatralnych. Nie mam wprawcie powodów by kwestionować opinię Jana Błońskiego, tłumacza i znawcy "przedmiotu" który wystawia sztuce bardzo pochlebną cenzurę uznając ją nawet za sumę artystycznych i filozoficznych założeń i dokonań pisarza ale osobiście nie jestem nią zachwycony. Nie da się ukryć: postarzał się nam Ionesco... A może my wydorośleliśmy ponad miarę? Postarzał się Ionesco nie tylko na zasadzie sztubackiego wygłupu, że oto kochany panie Ionesco, takiś to pan niby mistrz i apostoł absurdu, a autentyczne absurdy o ileż przerastają pana i pańskie fantazje...Postarzał się także dlatego, że nie ekscytuje i nie epatuje tak jak przed laty frapował choćby "Nosorożec". Że zaś o zarazie, o śmierci nie tragicznie (jak Camus), ale w tonacji buffo? Można i tak. Wszak wojna inspirowała nie tylko Barbussa i Remarque'a, lecz także Haszka. Nie jest to więc zapewne największa literatura, tkwić musi jednak w "Grze w zabijanego" potężny kawał teatru. Trzeba go tylko odkryć.
I te właśnie teatralne możliwości odkrył i zademonstrował Henryk Tomaszewski. Wielki Mag "sztuki milczenia" najsłuszniej bardzo radykalnie zaingerował w tekst autorski, kreśląc kilka scen z wielką dla widowiska korzyścią. Wprowadził też postać, której próżno by u Ionesco szukać. To Śmierć, organizująca i porządkująca materię dramatyczną, wszechobecna, wcielająca się w najrozmaitsze postacie, ale także działająca samoistnie. Dzięki temu zabiegowi jakże inaczej, przewrotniej i bardziej komediowo, brzmi finał sztuki. (W oryginale kończy mężczyzna średniego wieku, wzrostu i stanu) Miał Tomaszewski wiele innych, znakomitych pomysłów inscenizacyjnych. Choćby "narada miejskiej służby zdrowia" jakby wyjęta z ,,Lekcji anatomii doktora Tulpa" choćby magistracki urzędnik jawiący się raz w kryzie, to znowu współczesnym garniturze, choćby... Na dobrą sprawę trzeba by pisać o wszystkim aż po przezabawne ukłony końcowe. Powiem więcej tylko o znakomitym, zróżnicowanym zrytmizowaniu poszczególnych scen (są to rytmy sytuacji; ruchu, gestu, ale także interpretacji słowa) powiem o plastyce tego spektaklu, a nawet o bardzo malarskim spojrzeniu inscenizatora powiem także o żelaznej konsekwencji i precyzji w każdym niemal szczególe. Jest to "gra" zabawna, komediowa, ale nie wolna od lirycznych refleksji, nieco tylko słabsza tam gdzie liryzm nie jest groteską "złamany".
Jest jeszcze jeden niewątpliwy i nieczęsto spotykany walor spektaklu - idealne niemal współbrzmienie wszystkich komponentów widowiska: plastyki, muzyki i aktorstwa. Wielofunkcyjna (kojarząca się trochę z cyrkiem, trochę z rusztowaniem) konstrukcja, rzucająca na horyzont znakomicie budujące nastrój refleksy oraz bardzo udane (przede wszystkim, ale nie tylko Śmierci) kostiumy, to wkład scenografa Kazimierza Wiśniaka. Rzadko piszę o muzyce, chyba że bardzo mi przeszkadza, po prostu nie czuję się kompetentny. Tym razem jednak biję gromkie brawo Zbigniewowi Karneckiemu, którego wkład w stworzenie właściwej atmosfery, trudno przecenić. Jego muzyka zachowując służebny stosunek wobec zamysłu reżyserskiego, posiadała swój autonomiczny walor i urok.
Wreszcie aktorstwo. Przede wszystkim odtwórca roli Śmierci Erwin Nowiaszak bezbłędny przede wszystkim w sylwetce, w ruchu, w geście, ale także precyzyjnie podający te okruchy tekstu, które mu w udziale przypadły. Wszystkie pozostałe role, to na dobrą sprawę epizody, ale epizody znakomicie zrobione. Wszyscy więc wykonawcy zasłużyli na głębokie uznanie. Tylko brak miejsca (i tak przekroczę obowiązujący limit), nie pozwala na pełniejsze skwitowanie ich wysiłku, zmusza do przepisania afisza. Wszyscy zasłużyli na oklaski, których nie szczędziła im zresztą także niepremierowa publiczność. A więc: Łucja Burzyńska, Irena Szymkiewicz, Mirosława Lombardo, Jadwiga Skupnik, Teresa Wicińska, Halina Romanowska, Piotr Kurowski, Albert Narkiewicz, Cezary Kissyk, Stefam Lewicki, Wojciech Malec, Adam Dzieszyński, Romuald Michalewski, Janusz Peszek, Eliasz Kuziemski, Igor Przegrodzki, Andrzej Hrydzewicz, Bolesław Abart, Andrzej Polkowski, Marian Wiśniowski, Anna Koławska, Janina Zakrzewska, Ewa Kamas, Janusz Łoza, Sabina Wiśniewska i Władysław Dewoyno, to autentyczni współtwórcy sukcesu.
I oto znów doczekaliśmy się we Wrocławiu przedstawienia, na które można (i trzeba) zaprosić teatrologów, ale także zwykłych "zjadaczy chleba", z całego kraju.