Artykuły

Nagrodzeni aktorzy odpowiadają: Moja praca nad rolą

Deszcz, nagród, który spadł na reżysera i aktorów, sprawił im niewątpliwie przyjemność, ale też wzbudził obawy: czy to my je­steśmy tacy wspaniali, czy też polski teatr upadł tak nisko, że przyzwoicie zrobione przedsta­wienie staje się z miejsca ewe­nementem, o którym głośno od Tatr do Bałtyku?...

Takie refleksje pojawiły się w wypowiedziach wszystkich mo­ich rozmówców. I chociaż "Wiosna Narodów" jest spektaklem nie­zwykłym, mądrym, precyzyjnie zrobionym i naprawdę pięknym, trudno nie przyznać aktorom Starego Teatru racji: dlaczego tylko o "Wiośnie" jest tak głośno? Dlaczego kultura nasza nie umie się wyzwolić od konieczności kre­owania jednej gwiazdy? Przypomina to karykaturalne (bo ślepo posłuszne jednej, jedynej tendencji) traktowanie mody w Polsce, które zmusza każdą sza­nującą się elegantkę do przystra­jania w aktualny atrybut "ostat­niego krzyku".

Tadeusz Bradecki jest reżyse­rem wybitnym, bardzo utalento­wanym, wrażliwym, obdarzonym ogromną wyobraźnią i poczuciem humoru. Posługującym się wyra­zistym, własnym stylem; umiejącym znakomicie porozumieć się i z aktorem, i z widzem. Twórczość Tadeusza Bradeckiego jest - także i moim zdaniem - najciekawszym zjawiskiem polskiego teatru ostatnich lat i na pewno jednym z najlepszych w powojennej jego historii. Ale litości: nie zagłaskajmy go na śmierć! Niech pracuje w spokoju. I możliwie z minimalnym obcią­żeniem tzw. technicznymi trud­nościami obiektywnymi...

JACEK ROMANOWSKI

- Najpierw uwaga ogólna. Praw­dę mówiąc, zaskoczyło mnie, że wyszła z tego rzecz, która się po­doba i która ludzi interesuje. Obawiałem się, że ten tekst jest na poziomie "Romansu z wodewilu". Ale potem uspokoił mnie Ta­deusz...

Słowami?

- Słowami i próbami. Tadeuszowi udaje się któryś raz z rzędu ide­alnie utrzymać na balansie serio - komedia.

Lubi Pan z nim pracować?

- Bardzo. Przede wszystkim dla­tego, że daje wolną rękę, że nie popędza aktora. Bo aktor musi dojrzeć, przeprowadzić rolę przez swoje życie, a Tadeusz pozwala dojrzeć...

Jak więc dojrzewał Pan do roli Thomaina?

- Chciałem, żeby posiadał typowe cechy każdego aktora, żeby był trochę kabotynem, trochę narcy­zem, żeby był też wrażliwy i żar­liwy. Ale głównie interesował mnie polityczno-społeczny kon­tekst, w jaki Thomain i cała re­szta są wpisani. Myślałem - to jasne - o gorączce, która ogar­nęła nas przed paru laty. Zresztą wszyscy chyba pracując nad tym spektaklem przypominaliśmy so­bie te emocje, zapał, ale także to zacietrzewienie, brak dystansu, które w analogiczny i śmieszny trochę sposób cechuje bohaterów sztuki Nowaczyńskiego.

Czy dobrze się Wam, aktorom, razem pracowało?

- Tak! Bo kłóciliśmy się jak ja­sny pieron. Nie było między nami układnej, "harcerskiej" zgodno­ści.

Lubi Pan tę rolę?

- Lubię. Zwłaszcza zakończenie III aktu: to był pomysł reżysera, żebym został sam i z szabelką re­cytował "Pana Tadeusza". Chodziło o samotność wobec przemocy, czegoś, co musi mnie/nas zmiaż­dżyć i o próbę przeciwstawienia się przez poezję, sztukę w ogóle... Najpierw miałem opory, że to przesadna gloryfikacja aktora, niepotrzebne wpychanie go na piedestał, ale teraz stał się ten moment dla mnie czymś bardzo ważnym i osobistym.

Czy całość wypadła tak, jak sobie Pan wyobrażał?

- Nie wiem, czy nie poszliśmy odrobinę zanadto w stronę kome­diową. Ale ludzie tak bardzo chcą się śmiać, a w nas, aktorach, jest tak wielka potrzeba podobania się, spodobania od razu... Może mam zbyt serio podejście do sprawy, ale uważam, że w teatrze powinna odbywać się poważna rozmowa o świecie.

ANNA POLONY

- Jeżeli udało mi się przyzwoicie zagrać, to zasługa reżysera. Ja nie miałam czasu zająć się kształtem roli, bo musiałam uczyć się volapuku. Nad ta rolą naj­więcej pracował Tadeusz. Sporo inwencji wykazał głównie przy skreślaniu tekstu: dumał i skre­ślał, dumał i skreślał...

LESZEK PISKORZ

- To, jak się aktor przygotowuje do roli, to pozostanie jego słodką tajemnicą. Nawet gdy opowiada, jak się przygotowywał, to oszu­kuje. Każdy!

No to niech Pan oszukuje.

- Z początku nie byłem zachwy­cony rolą. Bo ona składa się ze strzępów. Gaudenty egzystuje wyłącznie w ansamblu. A drugi element stresujący, to że jest on straszliwym szwarccharakterem! Grać kolaboranta z zaborcą? Okropność! Jego plotkarstwo, po­wiedzmy, jest jeszcze wybaczalną skazą charakteru. Ale ta służal­czość! Tego się nie da wytłuma­czyć! Wymyśliłem więc sobie, żeby opatrzyć tę postać ostrym rysem komediowym. Miałem na­dzieję, że ją to usympatyczni. Poza tym próbowałem uspra­wiedliwić Gaudentego tym, że jest nerwusem, stąd jego ostre reakcje, złośliwość, zgryźliwość.

Dziwak, a nie wyrachowany li­zus?

- Właśnie. Oryginał w czerwo­nych butach. A technicznie, to praca nad tą rolą polegała głów­nie na zrobieniu odpowiedniego rytmu w ansamblach. To twardy orzech zrobić postać bez mono­logu, z samych tylko urywków zdań. Ale Tadzik tak wyważył, tak pokierował, że to wszystko się świetnie posklejało.

Rozumiem z tego, że dobrze się Panu z nim pracowało?

- Wspaniale! To nie kokieteria. Dobrze pracuje się z reżyserem, który wie, rozumie, kieruje, ale który pozwala też mówić akto­rowi. A Tadzik sam jest aktorem i rozumie aktorów. Pracowałem z nim po raz pierwszy i nie przy­puszczałem, że ta współpraca przejdzie tak gładko, owocnie, mądrze zawodowo. Super zawo­dowo! To była twórcza robota: konkretna, bez przestojów. Bar­dzo chciałbym jeszcze kiedyś z nim grać. I jeszcze coś a propos tych nagród: to, że dostało je tyl­ko parę osób, to przypadek. Każ­da rola jest precyzyjnie zrobiona. Myślę, że "Wiosna" tchnęła Starego ducha do naszego Teatru...

EWA KOLASIŃSKA

- Czy miałam trudności? Ja przy każdej roli męczę się potwornie, wydaje mi się, że do niczego się nie nadaję...

Ale na czym te trudności po­legały w tym przypadku?

- Głównie na ustaleniu koncepcji tej postaci! Najpierw miałam być gruźliczką. Potem jednak wyle­czyliśmy Gizelę. Tadek chciał, że­bym była wściekła: zła na męża, ale jednocześnie kochająca go. Ja się w tym czułam fatalnie, wy­dawało mi się to sztuczne i głup­kowate. Poza tym ja jestem ty­pem cholerycznym, umiem się wściec, ale na sekundę, a nie na cały spektakl! I w końcu kiedyś weszłam szczęśliwa, zadowolona, w upojeniu... i tak już zostało.

Czy to znaczy, że źle sobie Pani wspomina pracę nad tą rolą? Nie lubi jej Pani?

- Skądże! Lubię bardzo! A praca sprawiała mi ogromną przyjem­ność, bo uwielbiam pracować z Tadkiem. Ja mu bezgranicznie wierze. Już przy "Woyzecku" za­chwyciłam się nim: że tak precyzyjnie myśli, że jest tak sza­lenie subtelny i delikatny, a jesz­cze do tego, że umie współpracować z aktorami. Cudowne jest to że jedno jego słowo może za­inspirować, sprowokować różne pomysły tak, że potem nawet nie da się powiedzieć, co kto wymy­ślił. Bo z nim pracuje się zespo­łowo i twórczo. A taka powinna być praca w teatrze, prawda?

STEFAN SZRAMEL

- Główna trudność w pracy nad rolą Rosenstossa wynikała z nie­dobrej tradycji grania Żyda...

Szopkowo-jasełkowej ?

- No właśnie. W polskim teatrze Żyd musi być śmieszny. Z drugiej strony młode pokolenie zna Żydów i ich folklor już tylko ze stereotypów literackich, teatral­nych i filmowych... Chodziło więc o to, żeby wyważyć charaktery­stykę tej postaci, przedstawić ją czytelnie, ale nie ośmieszać jej. Jeszcze ważniejsze było to, że chcieliśmy pokazać Abe Rosen­stossa jako patriotę, co u Nowaczyńskiego, jak wiadomo, nie jest wcale jednoznaczne. Także i z tego powodu broniłem się rękami i nogami, żeby nie być śmiesz­nym.

Ale i tak jest Pan śmieszny.

- I na tym polega moje zwycięst­wo. Bo robię wszystko, w pełni się kontrolując, żeby nie być śmiesznym. I jeśli w końcu pub­liczność się śmieje, to z elemen­tów folkloru, który Rosenstoss niewątpliwie i nieuchronnie wno­si, a nie z jednowymiarowej, ste­reotypowej sylwetki "żydka".

Czy Abe Rosenstdss posiada ja­kiś pierwowzór?

- Pochodzę ze Lwowa. Tam spę­dziłem wojnę: byłem wówczas małym chłopcem, ale wiele pa­miętam, Żydów też.

Czy praca nad tą rolą była przyjemna?

- Wbrew utartym mniemaniom uważam, że praca nie może być przyjemnością. Adam i Ewa zo­stali wyrzuceni z raju i skazani na pracę. Praca to rzecz nie­wdzięczna i nieprzyjemna. Nato­miast jej efekty mogą być przy­jemne. I w przypadku "Wiosny" - chyba są.

A jak wspomina Pan współ­pracą z reżyserem, z kolegami?

- Tadeusz jest człowiekiem bar­dzo inspirującym. Nigdy nie pró­buje narzucić widzenia postaci. Zostawia aktorowi margines swo­body, wspólnego kreowania. A co do kolegów, to myślę, że Stary Teatr jest ostatnim może bastio­nem, w którym żywa jest idea wzajemnej pomocy, współdziała­nia: ludzie wspólnie dążą do celu. Tworzą autentyczny zespół.

TADEUSZ HUK

- Nie ma nic godnego publiczne­go roztrząsania w tym, jak aktor pracuje nad rolą. Po prostu: bie­rze tekst, czyta, a jak się nauczy, to pogrymasi, że mu się skreśla kwestie, potem jeszcze wysłuchu­je wskazówek, że ma być poli­tycznie albo że ma być śmiesznie, żeby nie zasłaniać kolegów, nie siedzieć za długo na fotelu i już. Rola gotowa.

Rację miał jeden z Pana ko­legów, kiedy powiedział, że aktor nigdy nie powie prawdy, jak pra­cował nad rolą...

- Nie powiedziałem prawdy? Czyż jest inaczej?... No, może rze­czywiście opuściłem jedną spra­wę: aktorzy niechętnie przyznają, że pracują w domu. Wymyślają sobie różne rzeczy w zaciszu do­mowym, a potem na próbie uda­ją, że improwizują.

Czy Pan źle wspomina sobie pracę przy "Wiośnie", że tak Pan ironizuje?

- Skądże? Tadek jest fantastycz­ny: zawsze bardzo przygotowany teoretycznie, doskonale wiedzący, czego chce, i umiejący porozu­mieć się z aktorem. Koledzy też są fantastyczni. Praca nad tym przedstawieniem była czymś bar­dzo niezwykłym. Dawno - to chciałbym podkreślić - w teatrze nie było tak dobrej atmosfery. Dobrze się nam pracowało i może dzięki temu wszyscy są "z jed­nego spektaklu". Grają razem. A poza tym z przyjemnością gram Kriega, bo dawno nie gra­łem nic komediowego.

Przecież baron Krieg to kolej­ny "potwór" w Pana dorobku ar­tystycznym! Grał Pan Agamemnona, Kreona, Klaudiusza...

- Noo, było ich jeszcze trochę...

Czemu reżyserzy widzą w Panu potwora? W "cywilu" sprawia Pan wrażenie osoby raczej łagod­nej?

- Bo jestem wysoki, mam za­chrypnięty głos i łysinę, a jak wiadomo, włosy wypadają przez złe myśli, kobiety i alkohol. A ponieważ u nas w teatrze nie ma tak dużo łysych, to na mnie naj­częściej spada brzemię potwora.

Czy jest to wbrew Pana chę­ciom i oczekiwaniom?

- Nie, nie skarżę się. Tego typu postacie są najciekawsze do gra­nia. Co nie znaczy, że nie miał­bym ochoty zagrać czegoś zupełnie innego...

Na przykład?

- Na przykład.... (wykreślam na prośbę p. T. H.: "Żeby nie za­peszyć"...) No, ten to dopiero...

- Ach, znowu potwór! Faktycz­nie...

JERZY GRAŁEK

- Jak pracowałem nad rolą? Mogę opowiedzieć, ale to przecież nie będzie nic, co mogłoby ko­gokolwiek zdziwić. No więc najpierw przeczytałem rolę Nedostala...

I roześmiał się Pan?

- Nie, bo nie umiałem tego czy­tać. Ale gdzieś tak pod koniec udało mi się jakąś krótszą kwe­stię prawidłowo podać, zaśmia­łem się, potem zaśmiał się ktoś siedzący obok...

Jak się Pan uczył języka, któ­rym posługuje się Nedostal?

- To faktycznie było dla mnie zupełnie nowe zadanie. Oczywi­ście można powiedzieć, że aktor właściwie za każdym razem two­rzy język, którym nie mówi na co dzień, ale tu chodziło - wia­domo - o rzecz dużo bardziej skomplikowaną: o język Czecha starającego się mówić po polsku, oraz po niemiecku i po francu­sku...

Czy konsultował się Pan z ja­kimś Czechem?

- Z Czeszką. Przez telefon. Poza tym przyjaźniłem się kiedyś z pewnym czeskim reżyserem, któ­ry pracował w Krakowie. On mówił płynnie po polsku, ale jak się zdenerwował albo wszedł na jakieś wyższe obroty w pracy, czy też w życiu prywatnym, to wtedy właśnie rzucał takie różne pereł­ki. Wiele rzeczy z jego sposobu wyrażania się odwzorowałem w tej roli. niektóre wykorzystałem niemal dosłownie.

Na przykład?

- Choćby w III akcie, w scenie z Kriegiem: Nedostal wpada w furię i krzyczy: "marne se namachasz, pane baronku". To "baronku" jest wzięte właśnie od mojego przyjaciela, bo Nowaczyński napisał "pane barone", ale mnie przypomniało się, jak to ten "mój Czech" wściekł się kie­dyś na pewnego polskiego reży­sera i dając temu wyraz zdrobnił jego nazwisko...

Co najbardziej cieszyło Pana w pracy nad tą rolą?

- Ludzie. To nie uprzejmość i nie komunał. Rzadko - a pracuję już w teatrze 20 lat - zdarzyło mi się, żeby wszystko tak cieszy­ło. Atmosfera, luz, żarty, sposób obcowania ze sobą... To też po­woduje, że aktor, nieważne czy nowicjusz, czy taki z doświadcze­niem, wchodzi na scenę z pew­nym luzem. Szedłem z dużą tre­mą do Starego Teatru (Nedostal to moja pierwsza tu rola), ale jak już wszedłem, to okazało się, że nie ma powodu do obaw. Zwłasz­cza że Tadek... tu właściwie po­winien być początek naszej roz­mowy. Myślałem, że Pani zapyta najpierw o reżysera.

No to pytam...

- Tadeusz jest w stu procentach otwarty na propozycje aktora. Umie i chce z nim współpraco­wać, a to wcale nie jest często spotykane u reżyserów. I jeszcze coś, co szczególnie sprawiało mi przyjemność w pracy: fala, na której biegnie poczucie humoru Tadka i moje, jest ta sama. Pró­bując wiedziałem, że moje pomy­sły i - właśnie - dowcipy, które proponowałem, chwytane były przez Tadka, który czujny sie­dział na widowni i który - czu­łem to i słyszałem - pozytywnie na nie reagował. No i pracowa­liśmy tak, niektóre sceny robi­liśmy szybciej, inne dłużej, ale w sumie nawet się dziwiłem, że to tak miękko poszło.

Nedostal wyszedł Panu taki, jak Pan sobie wymarzył?

- To rzeczywiście rzadko się zda­rza, żeby postać wyszła dokładnie taka, jaką się zaplanowało. Ale w przypadku Nedostala, niech Pani sobie myśli co chce, nie zdziwiłem się, że tak to wyszło.

Lubi go Pan?

- A jak Pani myśli? Nie mógł­bym go nie lubić. To nie znaczy, że ja chciałbym być taki, ale lu­bię czasem mieć z nim do czy­nienia!

Nie było niczego przykrego w pracy?

Chyba tylko to, że z powodu wyrostka i komplikacji poopera­cyjnych musiałem wyłączyć się na 6 tygodni z prób.

Po przeprowadzeniu rozmów jeszcze jedna rzecz wydaje mi się godna podkreślenia. Aktorzy py­tani o swoją pracę przy "Wiośnie Narodów" chętniej mówili nie o sobie, ale o zespole; o kolegach, z którymi wspólnie tworzyli ten spektakl. Wszyscy podkreślali do­brą atmosferę, chęć rzeczywistej współpracy, twórcze porozumie­nie. Wszyscy zgodnie - choć nie­zależnie od siebie, bo rozmowy przeprowadzałam "w cztery oczy" - podzielali przekonanie, że prawdziwie dobra, prawidłowa praca nad spektaklem wymaga od grupy właśnie owego wzajem­nego uzależnienia, współdziałania i współgrania...

I z całą pewnością taki właśnie stosunek do pracy jest jednym z głównych czynników warunku­jących dobry efekt ostateczny. Tu

właśnie kryje się w dużej mierze tajemnica sukcesu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji