Potarmosić a potem pogłaskać
Taki kredens można teraz zdobyć chyba tylko w Krakowie. Wspaniały okaz meblozaura, wysoki, brzuchaty, przepaścisty, ciemny orzech, obficie rzeźbiony i zdobiony, rozmiarów zaiste imponujących. W jednej tylko z jego licznych szafek mieści się cały Tadeusz Huk. Nie ułomek przecież. Kredens, relikt przeszłości, niezbyt odległej i nie tak zupełnie minionej. Nie porąbano go na opał podczas ostatniej wojny, nie przerobiono na praktyczną, ustawną meblościankę. Przetrwał. Ze dwie światowe wojny, parę przewrotów, sporo historycznych zakrętów. Pyszni się teraz na scenie jako dekoracja. Być może dla pokazania tego kredensu warto było odgrzebać komedię Nowaczyńskiego "Wiosna narodów w cichym zakątku", roztropnie dotąd przez teatry omijaną. Cichy zakątek to, oczywiście, Kraków. Sprzed pół wieku, serdecznie przez Nowaczyńskiego nie cierpiany. Wyzywał nieszczęsne miasto od "zgrymaszonej parafii", mieszkańcom wymyślał od kołtusów, pudli antiszambrowych, pałek durno-dumnych, ciemięg artretycznych, warchołów, knajpianych obżerców oraz "ugodowego głupstwa oratorów szumnych". Tak bezczelnie, prosto w oczy lżył podwawelski zaścianek w kabarecie, ale na scenie też nieźle sobie pozwalał.
W senne, zakisłe trwanie cichego zakątka wdziera się historyczna wichura, "Wiosna narodów", rewolucyjny rok 1848. Wieje najpierw gwałtownie, wywołuje uczucia wielce patriotyczne i działania mocno chaotyczne, zamienia się w leniwy, ciepławy zefirek, poczym wszystko wraca do normy. Oburzano się niegdyś na tę, historyczną komedię Nowaczyńskiego, nazywano pamfletem, nawet paszkwilem. Dziś "Wiosna narodów" nie wydaje się krwawą satyrą, brzmi raczej jak prześmiewki z krotochwilnej farsy. Nie tylko dlatego, że czasy inne, a po drodze nasze wady wyszydzali Gombrowicz czy Mrożek. Nie. "Wiosna narodów" jest utworem teatralnie wątłym i literacko słabiutkim. Przypomina album z fotografiami, na których swawolną ręką dziecka dorysowano różne śmieszności i narodowe akcesoria. Powstały w ten sposób figury dość pocieszne, ale jak zwykle u Nowaczyńskiego bezmiernie gadatliwe, sypiące uporczywie, jak z bezdennego worka, dowcipami nie najwyższej próby, które zwykliśmy nazywać wicami. Niektóre wice są jadowite, to fakt, niektóre płaskie i ograne w setkach nie granych już fars.
Ale i z rachitycznej sztuczki powstać może całkiem foremne przedstawienie. Zwłaszcza jeżeli do odkurzania znaleziska zabierze się reżyser myślący, obdarzony smakiem literackim, wyczuciem teatru, scenicznego efektu, no i poczuciem humoru. Dary te udzielane są nielicznym. Niewątpliwie ma je Tadeusz Bradecki. A przecież "Wiosna narodów" wyreżyserowana przez niego na scenie kameralnej Starego Teatru w scenografii Urszuli Kenar, z muzyką Stanisława Radwana jest przedstawieniem nieco kalekim i niezupełnie dorodnym. Szkoda tym większa, że do sukcesu niewiele brakowało.
Początek jest prawdziwie ucieszny. Na scenie króluje ten wielgachny kredens. Po obu jego stronach niewielkie, sztuczne drzewka, obsypane obficie kolorowym kwieciem. Kwiatki są z bibułki. Takie same papierowe kwiatuszki sterczą poutykane w rampę sceny. Znane wszystkim dźwięki krakowskiego hejnału rozpoczynają przedstawienie. "Wybuczy" je komicznie Walek (Zbigniew Kosowski). W rękach ma drewniany skopek. Zamierzy się nim na publiczność, jakby chciał nas oblać pomyjami. Nosi góralskie spodnie z parzenicami. Skoro jest góral, może znajdzie się i krakowiak. Jest. Postać wymyślona przez Bradeckiego nazywa się w programie "Sumienie ludu" (Marek Litewka). Ubrany w przybrudzoną kierezyję, obnosi stale pawie pióra. Takie, jakimi teraz handluje się na krakowskim Rynku. Ale pióra nie mienią się barwami. Są białe, mizerne jakieś, postrzępione; podskubane. Krakowiak i góral, hejnał... Bradecki proponuje zabawę w teatr i zabawę teatrem. Kpinę z gęsto zaludnionego, ostro skarykaturowanego światka i smaczki bardziej przewrotne. Sceny, sytuacje, postaci przywołują skojarzenia z naszymi arcydramatami, głośnymi spektaklami, także Starego Teatru. "Sumienie ludu", zdrowo podpite, plątać się będzie cały czas po scenie. Przyśnie na chwilę w kącie jak lud w "Dziadach", czasem coś zaśpiewa, włączy się w akcję i znowu zadrzemie. Wszystko bowiem w tym przedstawieniu jest starannie wymyślone, pracowicie wykombinowane, ma sens i znaczenie.
U maman Liedermeyer (Anna Polony) w Strzeleckim Parku zbiera się towarzystwo stałych bywalców. Jest wykwintnie, elegancko, tyle że wchodzi się tu po cegłach, zapewne wstawionych w wielką kałużę. Rozkoszna paplanina, ploteczki, zaloty aktora Thomain (Jacek Romanowski) do córeczki maman Malwiny (Magda Jarosz) i Ekielskiego (Jerzy Fedorowicz) do drugiej córki (Monika Rasiewicz). Jest i aktorka miejscowego teatru (Ewa Kolasińska) z mężem profesorem (Jerzy Święch), jakiś garbusek (Piotr Skiba), mieszczanie i ziemiaństwo. Słowem "chłop, magnat i miasto", gdyż i Walłek biega z tym skopkiem, i sumienie ludu także się przemyka. Bywają tu też przedstawiciele władzy, baron Krieg (Tadeusz Huk) i Czech Barnabas Nedostal (Jerzy Grałek). Mówią komiczną mieszaniną języków i ten volapuck jest chwytem wymuszającym niezawodny śmiech na widowni.
Co prawda Jan Nepomucen, ziemianin (Jan Guntner) oraz Gaudenty (Leszek Piskorz) czytają gazety z wiadomościami mocno niepokojącymi o jakichś przewrotach, panie dzieju, rewolucjach, ale dzieje się to gdzieś w Europie. Paplanina i rozkoszne ćwierkania trwają, a największą ekstazę wzbudza nowy paryski gorset aktorki. Tylko czasem, nad kredensem, ukaże się Edward Żentara, skuty kajdanami niczym Łukasiński na litografii Kurowskiego, zamieszczanej od lat w każdym podręczniku historii ojczystej. Tyle że w białej koszuli z krwawą plamą na piersiach. To "Więzień ze Spielbergu". Wreszcie powiew historii dociera i tu. Zacni, poczciwi mieszczanie, napuszeni ziemianie, afektowane panienki, egzaltowani aktorzy, całe to towarzystwo biegnie do sali Nowodworskiego, aby pod przewodem niejakiego Bochenka (Henryk Majcherek) spełnić swą narodową misję i patriotyczny obowiązek.
Kredens jest teraz prezydialnym stołem i mównicą. Góruje nad nim, wysoko ustawiona figura Tadeusza Kościuszki. Błyszcząca, kolorowa, jak z odpustu, ale w niebywale wzniosłej postawie. Kościuszko jest okrutnie śmieszny. Zgromadzenie trwa. I jak to zwykle u nas, Polaków, bywa, cały ten wielce podniecony naród dzieli się natychmiast na dwie grupy. W centrum zasiądzie tylko przez chwilę i przez pomyłkę niejaki Salezy Skorupka (Józef Dietl). Głuchy jak pień. Zebranie zamienia się w awanturę, pokaz demagogii, frazesów, haseł i pospolitych kłótni. Pojawia się hrabia (Jan Korwin-Koachnowski) do Krasińskiego nieco podobny. Jest jeszcze przekomiczna parada gwardii narodowej, uzbrojonej w kije i parasole. Pyskówka trwa, temperamenta grają, Kościuszko chwieje się na kredensie coraz bardziej niebezpiecznie i wymownie. Za chwilę, jak w wierszyku Gałczyńskiego, zwymiotuje chyba na cały ten rejwach. Delegacja zgromadzenia udaje się do władzy.
Na kredensie sterczą teraz lufy dział, wycelowane w widownię i spory stosik kul. Zanim jednak delegacja zostanie tu wpuszczona, mamy niepomiernie długą etiudę Tadeusza Huka, trochę z "Fryderyka Wielkiego", i scenę z Jerzym Grałkiem, trochę z "Kordiana". Naokoło Huka krząta się ordynans Macierzanka, prześmieszna kopia Starego Wiarusa z "Warszawianki". Delegacja zostaje oczywiście ciężko przestraszona, zresztą niektórzy i tak podlizują się obrzydliwie władzy. Ale oto wkracza gwardia, Huk chowa się cały, bez skrótów, w kredensie. Euforię zwycięstwa przerywa grzmot austriackich armat. Po każdym strzale uciekają ze sceny, kolejno, w wielkiej panice, dotychczasowi zwycięzcy. Zwiewa nawet, przytrzymując krakuskę, sumienie ludu. Pozostaje samotny aktor. Deklamuje poważnie, dramatycznie, płomiennie. Kabotyn zamienia się w nieulękłego trybuna rewolucji. Jedynego. Jest w tym pomyśle spora dawka megalomanii. Chyba przesadna.
Dwa pierwsze akty przedstawienia są sprawne, pomysłowe, zabawne, choć przydługie. Nowaczyński z beztroskim samozachwytem powtarzał do znudzenia te same dowcipy i koncepty. Chwyt ten przejmuje Bradecki. Wprowadza na przykład "walkę" na pieśni dwóch opozycyjnych grup. Efekt za pierwszym razem budzi śmiech, za drugim uśmiech, potem już tylko zniecierpliwienie. Świetny pomysł z popiersiem Kościuszki dobija obcesem sekwencja obnoszenia go w kółko po scenie. Natomiast akt trzeci rozciągnięty jest ponad wyporność śmiechu. Już Solski startował do sztuk Nowaczyńskiego z nożyczkami i czerwonym ołówkiem. Miał rację. Bradecki powinien wziąć w rękę sekator i ciąć, co się da, a sporo.
Aktorzy, wszyscy, robią, co mogą, wydobywają dowcip, grają te figurki ostro, z wyczuciem ironicznego dystansu i śmieszności, z wielką dyscypliną. Ani przez chwilę nie popadają w tak nęcącą i łatwą aktorską zgrywę. Przedstawienie brzmi miejscami kąśliwie, ale jest to raczej podszczypywanie niż szarpanie jadowitą satyrą. Nowaczyński Gogolem nie był, to wiadomo. Poza niezawodnymi aluzyjkami o cenach warzyw, rosnących tak szybko, że już żyć się nie da, co oczywiście wzbudza łatwy śmiech, ma ono sens nieco głębszy. Do dziś przetrwała tępota moralna i zachwycona sobą obojętność na to, co się dokoła dzieje, i skłonność do ulegania nastrojom raczej niż rozsądkowi, do manifestowania gestów, efektownych a pustych. Nie tylko kredensy odziedziczyliśmy po przodkach. W gestach nadal jesteśmy mocni.
Drwiący ton przedstawienia łamie się nagle. Akt czwarty jest bowiem krajobrazem po klęsce. A o klęsce to my już możemy mówić tylko w tonacji takiej bardziej zaduszkowej. A więc kredens przysłonięty białą materią wygląda teraz jak pomnik. Przed nim pełga jedna świeczka. W tej dekoracji można zacząć grać "Dziady". Wprawdzie tekst nadal nie jest poważny, ale atmosfera już inna. Anna Polony w czarnej sukni, zamiast powiedzieć "Świeco niedobra! właśnie pora była zgasnąć!", koi wódeczką bóle duszy gorliwej patriotki. Jakaż to dobra aktorka! Może kiedyś doczeka się w swoim macierzystym teatrze wielkiej roli, na miarę swego talentu, temperamentu i umiejętności. Jerzy Grałek, niepomiernie śmieszny Nedostal, w braku panienek, które wyjechały odprowadzać narzeczonych na przymusową emigrację, ochoczo zaleca się do mamusi. Przynosi jej oczywiście czerwone kwiaty, przewiązane obowiązkowo białą wstążką. Bardzo modny teatralny znak. Tropię go w wielu przedstawieniach na scenach całego kraju. Mimo że przedtem przesiedzieliśmy przeszło trzy godziny na teatralnej zabawie, ten nastrój - świeczka, biało-czerwona wiązanka - robią swoje. Oczy powinny nam zajść mgłą roztkliwienia nad porażkami nieszczęsnego narodu.
Dlaczego, na Boga, nie umiemy śmiać się do końca z naszej historii, z nas samych, nawet z naszych klęsk? Potarmosić troszkę, poszargać - tak. Ale te zadrapania trzeba zaraz nakryć kirem, obłożyć sumienia kataplazmem uczuć wzniosłych i szlachetnych. Można oczywiście uznać, że do manifestowania gestów patriotycznej czujności nadaje się każde błazeństwo. Nawet komedyjka Nowaczyńskiego. Publiczność zaś jest tak tępa, że bez przytupania efektu nie zrozumie żadnej aluzji i nie zauważy, jaką to czynną postawę zajmuje teatr wobec rzeczywistości.
W czasach, kiedy w każdym przyzwoitym domu, nie tylko krakowskim zresztą, stał opasły kredens, prezesem dyrekcji teatrów warszawskich był niejaki Małyszew. Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, że "Jego Prewoschoditielstwo" Małyszew manifestował przesadnie sympatię do Polaków. Nie lubił sztuk Nowaczyńskiego. A to dlatego, tłumaczył, "że Nowaczyński to taki autor, że u niego, co porządny człowiek to libo Niemiec, libo Moskal, libo inna jaka nacja, a co Polak to swinja". Z przedstawienia "Wiosny narodów w cichym zakątku" Małyszew wyszedłby zapewne bardzo zadowolony.