Artykuły

Aktor użyteczny

- Jak się nam znudziło popijanie wódeczki w teatralnej garderobie, to szliśmy do SPATiF-u i tam balangowaliśmy do rana. Rozmawiało się o sztuce, a nie o willach i samochodach, jak dziś - wspomina warszawski aktor JERZY TUREK.

Choć ma afiszowe nazwisko, które przyciąga publiczność do teatru, choć rola w "Złotopolskich" sprawiła, że gości kilka razy w tygodniu w domach milionów widzów - Jerzy Turek nie czuje się gwiazdą.

Znany jest przede wszystkim z ról charakterystycznych i to głównie dzięki filmowi, w którym zagrał kilkadziesiąt postaci - w tym wielu wojskowych. Mało kto pamięta, że przed laty dane mu było grać także bohaterów dramatycznych na deskach scenicznych warszawskich teatrów. Od wielu lat bawi publiczność w farsach wystawianych przez warszawski teatr "Kwadrat", z którymi często gości także w Krakowie. Dziś, dzięki roli Pana Józefa w serialu "Zlotopolscy" jest najpopularniejszym listonoszem w Polsce. I najbardziej lubianym, o czym świadczą stosy listów, które otrzymuje od telewidzów. - Listy piszą do mnie zarówno "cywile", jak i listonosze- mówi Jerzy Turek. - Ci pierwsi nieraz proszą o interwencję np. u prezydenta w załatwieniu jakiejś pilnej sprawy. Ci drudzy piszą o własnych zawodowych doświadczeniach, że też np., jak mój bohater Józek, zostali napadnięci i radzą, co należy w takich sytuacjach robić. Jedna z listonoszek napisała mi kiedyś, żebym przypadkiem nie przechodził na emeryturę, bo straszny jest los listonosza emeryta, który nagle traci kontakt z ludźmi i staje w poczuciu osamotnienia. To niebywałe, że widzowie do tego stopnia utożsamiają aktom z graną przez niego postacią.

Od początku swej kariery pan Jerzy sporo wędrował po teatrach Warszawy, trafił też na elbląską scenę. Szukał swojego miejsca, a natura niespokojnego ducha kazała mu podejmować coraz to nowe wyzwania. - No cóż, taki to zawód - włóczęga. Czasami bywało i tak, że kiedy dowiedziałem się, jakie role proponują mi na następny sezon, to wiedziałem, że trzeba wiać! Ale mówiąc serio: od początku dostawałem sporo propozycji i dość szybko zrozumiałem, że jestem tzw. aktorem użytecznym, czyli takim, co to się zawsze znajdzie w obsadzie. Większość to były epizody, które zresztą bardzo lubiłem grać i dzięki temu mam ich mnóstwo na swoim koncie.

Znana wszystkim skromność przemawia przez pana Jerzego, bo przecież równie wiele ma na swym koncie postaci pierwszoplanowych, choćby w Teatrze Narodowym za dyrekcji Adama Hanuszkiewicza. - Hanuszkiewicz lubił ryzykować, więc dzięki temu obsadzał mnie dość niekonwencjonalnie. Oprócz niego nikt chyba nie wpadłby na pomysł zaproponowania mi roli Józefa K. w "Procesie" Kafki. To była cholernie ryzykowna zagrywka. Nie do końca byłem zadowolony z tej pracy, bo paraliżowały mnie strach i kompleksy. Dość wcześnie zrozumiałem, że nie mam ani warunków, ani głosu do ciągnięcia głównych ról. Gdy w Teatrze Polskim patrzyłem na wielkie autorytety teatralne, jak Władysław Hańcza czy Tadeusz Kondrat, to wiedziałem, że moje miejsce nie jest wśród nich. Kiedy w Polskim, w "Weselu" grałem Jaśka obok Wyrzykowskiego - Pana Młodego - umierałem ze strachu myśląc: "Ja, smarkacz, przy takich tuzach!".

Teatr sprzed lat pan Jerzy wspomina z dużym rozrzewnieniem i sentymentem. Bo był to przecież czas jego młodości, a i praca, i życie wokół teatru było inne: jakieś łatwiejsze, przyjemniejsze, wśród przyjaciół. - Jakiż to był wspaniały czas pracy z Aleksandrem Bardinim nad Szekspirem. Z kolei w Narodowym zauroczyłem się Hanuszkiewiczem, jego wyobraźnią, pomysłami, a więc harowałem jak wół, w amoku i w zachwycie. A poza tym, proszę pani, to były zupełnie niezwykłe czasy: kwitło wspaniałe życie towarzyskie w teatrze i poza nim. Jak się nam znudziło popijanie wódeczki w teatralnej garderobie, to szliśmy do SPATiF-u i tam balangowaliśmy do rana. Rozmawiało się o sztuce, a nie o willach i samochodach, jak dziś. A i na to nie ma czasu, bo wszyscy gnają do telewizji, radia, reklamy. Kiedy Jerzy Turek zobaczył w planach repertuarowych Teatru Narodowego "Dziady", uznał, że to nie dla niego, bo, jak sam twierdzi: "w wierszykach byłem zawsze słaby". I przeszedł do "Rozmaitości", które zakładał Andrzej Jarecki. - Fantastyczny człowiek i artysta. Drugim takim był Jurek Dobrowolski, z którym przyjaźniłem się i pracowałem jeszcze w kabarecie "Owca" - jednym z najlepszych po wojnie. Wciąż ciągnęło mnie do ról charakterystycznych, bo przecież kończyłem w szkole wydział estradowy, gdzie wykładali: Kwiatkowska, Bielicka, Sempoliński, Rudzki. Nigdy jednak z Estradą się nie związałem.

Charakterystyczne zdolności aktora wykorzystywał przez wiele lat teatr "Syrena", a dziś, z powodzeniem, pan Jerzy takie właśnie role gra, wraz m.in. z Janem Kobuszewskim, Wojciechem Pokorą, Pawłem Wawrzeckim, Ewą Kasprzyk na scenie teatru "Kwadrat". Były również lata artystycznej współpracy ze Stanisławem Tymem, z którym aktor przyjaźni się, bo też obu panów łączy podobne poczucie humoru i ironiczny stosunek do wielu absurdów polskiej rzeczywistości. - Kiedy Staszek objął dyrekcję teatru w Elblągu, spytał: "Pójdziesz ze mną?". Pomyślałem: "Czemu nie?". No i wraz z Zosią Merle wyfrunęliśmy z Warszawy. Ale Staszka szybko z Elbląga wyrzucili - on zawsze był niepokorny i wciąż go skądś wyrzucano - więc wróciłem do Warszawy. A właściwie, cały czas w niej byłem, bo przecież grałem w Narodowym i Na Woli. Po powrocie związałem się z "Kwadratem" i jestem w nim do dziś. Ludzie z branży mówią, że Jerzy Turek od najmłodszych lat miał fart w filmie, który przyniósł mu ogromną popularność. Ile w nim zagrał ról? - nigdy nie policzył, ale wie, że sporo. Zadebiutował zaraz po ukończeniu szkoły, w "Krzyżu Walecznych" Kazimierza Kutza. - To był mój i jego debiut filmowy. Kutz nauczył mnie od podstaw pracy w filmie. Byłem wtedy dość zielony i prawdę powiedziawszy zagrałem swoją rolę ze strachu. Szczerze mówiąc, to w moim zawodowym życiu było wiele przypadków. No, i miałem dużo szczęścia. W "Particie na nstrument drewniany" - jednym z moich ukochanych filmów - zagrałem dlatego, że Franek Pieczka - wcześniej obsadzony - zachorował. No, to Zaorski, reżyser, zaczął szukać: może Gajos, a może ktoś inny? Aż wreszcie powiedział do mnie: "A co ja będę się dłużej rozglądał - ty to zagrasz".

W latach 60. niewiele było filmów bez udziału Jerzego Turka, z których "Gdzie jest generał" przyniósł mu duży rozgłos. - Role wojskowych nie opuszczały mnie przez wiele lat. Nawet śmiano się, że mam trzy mundury w trzech wytwórniach i latam wciąż z jednej do drugiej. Na planie pracowało się inaczej niż dziś - przede wszystkim spokojnie. Do dużych ról byłem zwalniany z teatru, więc nie było tej gonitwy, co teraz. W ciągu jednego dnia też się mniej kręciło. Jeśli zużyło się 200 metrów taśmy w ciągu trzech dni, jak w "Złocie" u Hasa - to był ewenement. Charakteryzacja też trwała godzinami. Elka Czyżewska przychodziła na plan "Gdzie jest generał" na kilka godzin przed zdjęcidmi, żeby zdążyć się wypacykować. A sprzęt, oświetlenie? Tony lamp, kabli. A teraz? Jedno, drugie światełko, trochę pudru i się kręci. Tempo jest niesamowite: żadnych spóźnień, o braku dyscypliny mowy być nie może. Dziś czas to pieniądz - każda minuta zdjęć kosztuje. Oj, nagrałem ja się, choć w latach 80., w stanie wojennym miałem przerwę. Wiem, co to popularność i wiem też, co człowiek czuje, kiedy telefon przestaje dzwonić.

Pan Jerzy przyznaje, że nigdy nie przywiązywał większej wagi do sławy i popularności. Uważa, że do sukcesów trzeba mieć dystans i nigdy nie można popaść w samozadowolenie, bo ono prowadzi do murowanej klęski. - Aureola popularności nigdy nie przeszkadzała mi w życiu. Przypomina mi się historia z czasów kręcenia "Dnia oczyszczenia" z Passendorferem. Siedzieliśmy ze Stachem Jasiukiewiczem - wielkim polskim aktorem - na ławce w Cieplicach. Byliśmy już po "Czterech pancernych". Podchodzi wycieczka: wrzask radości i kolejka do mnie po autografy. Jasiukiewicz siedzi sam - więc trochę żenująca sytuacja. W pewnym momencie jedna z dziewczyn podchodzi do niego i krzyczy: "Boże, ojciec Janka!". Wokół Stacha zrobił się tłok, ludzie się szarpali, wyrywali sobie autografy. Kiedy wreszcie poszli, po długiej ciszy Staś mówi do mnie: "Popatrz Jurek, zagrałem Gustawa - Konrada, Mazepę, wielkie role z repertuaru romantycznego. Co z tego zostało? Ojciec Janka z Pancernych"... Na popularność związaną z rolą Józefa w "Złotopolskich" pan Jerzy nie narzeka, choć, jak sam przyznaje, nieraz go cholera tłucze na ludzką nachalność. Nieodżałowany Henryk Machalica, wspaniały Dionizy z tegoż serialu, opowiadał mi przed laty, że najgorzej spotkać serialowcowi wycieczkę z Kielc na Krakowskim Przedmieściu. Wtedy człowiek nie może się opędzić od wielbicieli, co sprawia radość, ale jest też męczące. Po filmie "Ja gorę" pan Jerzy też nie mógł się opędzić od prześladujących go w różnych sytuacjach natrętów: "Pan tu samochód naprawia, a ja gorę", "Pan herbatkę popija, a ja gorę". To powiedzonko na wiele lat weszło do potocznego języka.

Ma tzw. afiszowe nazwisko, które przyciąga publiczność do teatru. Rola w "Złotopolskich" [na zdjęciu] sprawiła, że gości kilka razy w tygodniu w domach milionów widzów. Czy czuje się gwiazdą? - Nie, aktorem. Bycie gwiazdą to sposób na życie. Żeby zostać gwiazdą, trzeba gwiazdorstwo w sobie poczuć. W Polsce jest może kilka gwiazd, ale ja jestem aktorem, to znaczy rzemieślnikiem rzetelnie wypełniającym wszystkie powierzane mi zadania. Teatr i "Złotopolscy" na tyle mnie eksploatują, że czasami muszę odmawiać innych propozycji. Ale to jest bardzo przyjemna eksploatacja.

Osobnym rozdziałem w biografii aktora była współpraca ze Stanisławem Bareją, u którego aktor zagrał w wielu filmach. - Wspaniały człowiek i świetny reżyser. Wykończyła go krytyka i cenzura. Dzisiaj "Miś", "Alternatywy 4" to filmy kultowe, w których wspaniale widać jego zmysł obserwacji, wrażliwość i poczucie humoru. Kiedy kogoś chwalił, to mówił: "Dobrze, dobrze...", a przy tym miał tak wykrzywioną twarz, jakby sok z cytryny wypijał. To był jego charakterystyczny grymas, z którego wszyscy sobie dworowali. Był uroczym człowiekiem i mimo że cenzura cięła mu filmy, nigdy nie tracił godności, choć bardzo przeżywał te okrutne kolaudacje. Robiliśmy kiedyś dokument o Barei, w którym wykorzystano oryginalne wypowiedzi kolaudantów. Coś wstrząsającego i obrzydliwego zarazem, co mówili o nim jego koledzy, którzy nadal pracują i pełnią różne funkcje.

Czy pokusiłby się o określenie typu bohatera, którego stworzył w polskim kinie? - Nie, na szczęście inni za mnie to robią. Ja zawsze pracuję jednakowo porządnie, bez względu na to, czy jest to rola komediowa, czy dramatyczna. A że często jestem postrzegany jako aktor komediowy?: To publiczność chce mnie takim widzieć, a ja, tak naprawdę, wesołkiem i duszą towarzystwa nie jestem, choć mam poczucie humoru. Szczególnie na własny temat.

Chcąc przed kilkoma dniami porozmawiać z Jerzym Turkiem, musiałam go "łapać" między planem filmowym "Złotopolskich" a spektaklem w "Kwadracie". Bo .zdjęcia do serialu ruszyły już pełną parą, zaś teatr gra także podczas wakacji, dostosowując tak repertuar, by aktorzy mogli wziąć choć kilkanaście dni urlopu. Pan Jerzy spędził go wraz z rodziną we Władysławowie. Wcześniej, przez wiele lat jego ulubionym miejscem były Międzyzdroje. - Ten urlop był trochę szarpany ze względu właśnie na pracę w teatrze, ale odpocząłem i z radością wróciłem do "Złotopolskich ". Stęskniliśmy się za sobą w tej serialowej rodzinie. Nic się przez te lata nie zmieniło, nadal lubimy być i grać ze sobą. Tylko Henia Machalicy wciąż nam brak. Był takim wspaniałym kolegą i aktorem. Szczególnie ja odczuwam jego odejście, bo przecież mieliśmy tyle wspólnych scen. Bardzo lubiłem te nasze pogaduszki, czasami improwizowaliśmy, dorzuciliśmy jakiś żart, który "kupił" reżyser. Po śmierci Henia została ze mnie połowa.

Aktor żałuje też, że dawno już nie współpracował ze Stanisławem Tymem, którego ceni i brakuje mu tych artystycznych kontaktów. Bardzo chciałbym znów spotkać się ze Stasiem w pracy, ale on wciąż fruwa gdzieś po Polsce. Nasze kontakty najczęściej sprowadzają się do rozmów telefonicznych. Wszyscy są dziś tacy zagonieni.

Większość dni pana Jerzego wypełnia praca: wstaje o szóstej rano, jedzie na zdjęcia "Złotopolskich", potem wpada do domu na obiad i pędzi na spektakl do teatru. A jeszcze bywają przecież próby, jeśli jest w obsadzie kolejnej premiery.

W teatrze "Kwadrat" pan Jerzy gra m.in. w "Oślich latach" i w "Szczególnej propozycji", farsie wyreżyserowanej przez Janusza Majewskiego, której premiera odbyła się wiosną tego roku. - Gram starego emeryta i to jest rola bardzo d propos mojej sytuacji - żartuje aktor. - Planów filmowych nie mam żadnych, ale kompletnie się tym nie przejmuję, bo jestem zapracowany i nie wiem, czy na cokolwiek innego miałbym jeszcze czas. Widzi pani, w moim wieku najważniejsze jest to, by zdrowie dopisywało. Resztę będę sam kombinował.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji