W cieniu kredensu
W jednej ze scen Bułhakowowskiego "Mistrza i Małgorzaty" pada słynne, po wielekroć cytowane, zdanie: "Rękopisy nie płoną...". Jest ono swoistym credo pisarza, wyrazem wiary w siłę i niezniszczalną moc twórczości, nie poddającej się modom i koniunkturalnym werdyktom historii. Rozwijając myśl w zdaniu tym wyrażoną, można powiedzieć, że choć rękopisy nie płoną, to jednak często żyją życiem trudnym i powikłanym. Taki los spotkał właśnie sztukę Adolfa Nowaczyńskiego "Wiosna Narodów w Cichym Zakątku". Ta, napisana w 1927 roku na konkurs dramaturgiczny ogłoszony przez Teatr im. Słowackiego w Krakowie - i, dodajmy, uhonorowana jedną z dwóch drugich nagród - "komedia historyczna w czterech tatach", na swą krakowską prapremierę czekała lat równo sześćdziesiąt. W ciągu tych dziesięcioleci sztukę Nowaczyńskiego wystawiono zaledwie dwukrotnie (obie inscenizacje, warszawska i poznańska, miały miejsce w 1929 roku), po czym - jak to się ładnie powiada - przykrył ją kurz zapomnienia.
Co było przyczyną, że utwór o Krakowie, napisany dla Krakowa przez krakowianina z urodzenia, przez tyle lat nie znalazł dostępu na krakowskie sceny? Recz chyba w tym, iż w swym dramacie Nowaczyński wystawia ludziom i czasom w nim opisanym świadectwo niezbyt pochlebne. Pełno tu ironii, drwiny, karykaturalnego przerysowania, nie znającej litości groteski. Akcja utworu, przypomnę, rozgrywa się w ciągu kilku kwietniowych dni 1848 roku, kiedy to na fali europejskich ruchów niepodległościowych, również pod Wawel zawitał wiatr wolności. Wiatr ten wdarł się w uśpione dotąd uliczki Cichego Zakątka - na Stradom, Lubicz, na Planty - potrząsając zatęchłą atmosferą zaścianka. Prócz tego, co wzniosłe i szlachetne, ów wiosenny powiew - jak pokazuje Nowaczyński - obudził również to co małe, banalne, przyziemne: swary, kłótnie, polityczne przetargi, pseudopatriotyczną frazeologię, żałosne w swym ograniczeniu politykierstwo niedzielnych "trybunów ludowych". Mali ludzie postawieni w obliczu wielkich zdarzeń pokazali swe karle dusze. Śmiała się z krakusów Warszawa, śmiał się Poznań, lecząc pewnie ukradkiem również swe własne kompleksy. Tylko potomkom bohaterów (?) "Wiosny Narodów" owo oczyszczające katharsis zostało o-szczędzone.
W fakcie, iż lutym tego roku Tadeusz Bradecki wprowadził "Wiosnę Narodów" na scenę Starego Teatru, można więc upatrywać swoistego spełnienia aktu sprawiedliwości dziejowej. Należy chwalić reżysera za słuszną decyzję przywrócenia teatrowi utworu niesłusznie zapomnianego, trzeba gratulować odwagi (Bradecki nie miał tu kompleksów, być może dlatego, iż nie jest krakowianinem). Ale - odłóżmy na bok żarty. Reżyserska decyzja Bradeckiego nie takich potrzebuje uzasadnień. "Wiosna Narodów" anno 1987 nie jest bowiem jedynie groteskową opowiastką o strasznych mieszczanach z czterdziestego ósmego roku. Horyzont uległ tu wyraźnemu poszerzeniu. Jak pisze reżyser w programie do przedstawienia, "w 1987 roku - Wiosna Narodów wydaje się znowu sztuką współczesną. Jest lustrem w którym - nieoczekiwanie - wyraźniej niż w Dziadach czy Kordianie dostrzec możemy nasz zbiorowy portret własny". Warto, zdaniem Bradeckiego, spojrzeć w to lustro, przyjrzeć się uważnie swemu odbiciu - właśnie dziś, kiedy - jak pisze dalej reżyser - "Polski Spektakl p o w s t a n i e miał tymczasem kilka nowych premier".
Patrzymy więc pełni uznania dla mistrzostwa inscenizatora, który na kanwie wielkiego, rozwlekłego, pełnego bocznych wątków i dygresji tekstu Nowaczynskiego, potrafił zbudować zwarty, dobrze skonstruowany spektakl. Od brawurowej ekspozycji
w akcie pierwszym, gdy na scenie, niczym w jakiejś gigantycznej szopce, pojawiają się wszystkie figury tej komedii; poprzez dramaturgiczne zawęźlenia w akcie drugim i trzecim (groteskowe spory polityczne pomiędzy zwolennikami poszczególnych stronnictw i żałosne "pertraktacje" z przedstawicielami władz), aż po podbarwiony na czarno akt czwarty, gdy zamiast bić się o wolność, przyjdzie udać się na emigracyjną tułaczkę.
Spektakl Bradeckiego - trzeba to podkreślić - jest znacznie bogatszy w odcienie niż jego literacki pierwowzór. Reżyser wprowadza na przykład na scenę nowe, nie istniejące u Nowaczyńskiego postacie (jak chociażby pijanego Krakowiaka z kosą, nazwanego ironicznie "Sumieniem ludu"); innym razem dokonuje charakterystycznej stylizacji (feldfebel Macierzanka wzorowany na Starym Wiarusie z "Warszawianki" w wykonaniu Solskiego). Podobnych zapożyczeń i świadomie przywoływanych cytatów jest w tym, budowanym na zasadzie kontrapunktu, przedstawieniu znacznie więcej. Bradeckiego nie bawi bowiem ani pusty śmiech, ani kpina nie podbudowana refleksją. Na Historię patrzy jak na teatr, gdzie tragedia miesza się z groteską, a podniosłość z trywialnością. Dodatkowy ironiczny komentarz tworzy tu nadto scenografia Urszuli Kenar i jej najważniejszy element: wielki, biedermeierowski kredens. Gra on różnorakie role: raz jest trybuną patriotycznego zgromadzenia, kiedy indziej ostrzeliwującym miasto Wawelem, wreszcie - przekryty białym prześcieradłem - grobowcem, do którego złożono narodowe nadzieje i rozczarowania.
Pisząc o przedstawieniach Bradeckiego nie sposób pominąć znaczącego udziału, jaki w powodzeniu każdego przedsięwzięcia mają aktorzy. Do tej pory tak się jakoś układa, że reżyser - z wyboru, a może z konieczności (młody jest, niech się najpierw wykaże...) - pracuje przeważnie z tą częścią zespołu Starego Teatru, która nie jest zaliczana do tzw. pierwszego garnituru. Mimo to efekty najczęściej są bardzo dobre. Bradecki - sam aktor przecież - umie znaleźć wspólny język z kolegami, którzy - nie rozpieszczani w macierzystym teatrze nadmiarem propozycji - z zaufaniem i wyraźną satysfakcją podejmują się najmniejszych nawet zadań. Widać to i tym razem. I w prawie niemych epizodach Piotra Skiby (Garbus) czy Zbigniewa Kosowskiego (Walek), i w rolach drugiego planu - chociażby Ewy Kolasińskiej (demaskującej bezwzględnie, a jednocześnie niezwykle zabawnie, przywiędłą kobiecość swej Gizeli) czy Stefana Szramela (godny, nie przeszarżowany Rosenstoss). Na tym świetnym tle błyszczą role prowadzące, obsadzone mocno i trafnie przez pracujących po raz pierwszy pod kierunkiem Bradeckiego (i po raz pierwszy w emploi tak jednoznacznie charakterystycznych): Annę Polony (Maman Liedermeyer), Tadeusza Huka (Krieg) i Jerzego Grałka (Nedostal). Zwłaszcza Huk i Grałek mają tu swój benefis; po części jest to zasługą samego Nowaczyńskiego, który obu postaciom kazał mówić przekomicznym niemiecko-czesko-rosyjsko-polskim wolapikiem. Wkład aktorów też jest jednak ogromny.
Powstało przedstawienie, jeśli nie wybitne, to na pewno bardzo dobre, przedstawienie, jakiego w tym teatrze oczekiwaliśmy od dawna. Nawiązuje ono do najlepszych tradycji sceny nazwanej imieniem Modrzejewskiej: do "Nie-Boskiej...", "Dziadów", "Wyzwolenia". Wie o tym doskonale Swinarski. Nieskory do pochwał, uśmiecha się Stamtąd. Rzeczywiście, rośnie mu godny następca...