Tak blisko, tak daleko
Najbardziej mylący jest tytuł: "Amy's View", chyba trafnie oddany słowami: "Zdaniem Amy". David Hare wcale nie opowiada tej historii z punktu widzenia jednej tylko bohaterki.
Przeciwnie, posługuje się zmienną perspektywą, w różnej fazie dramatu wysuwając na plan pierwszy jedną z trzech głównych postaci: matkę, córkę i jej narzeczonego, a potem męża. Postacie te zmieniają swoje tytułowe "zdanie", rzeczywistość odciska swój ślad na ich ocenach sytuacji, każe przewartościować spojrzenie na świat, najbliższe otoczenie i samych siebie.
Temat jest w gruncie rzeczy stary jak świat: oto matka i córka (Joanna Szczepkowska i Dominika Ostałowska) nie potrafią odnaleźć wspólnego języka. I to nie dlatego, że dzieli je przepaść ideałów albo jakieś groźne namiętności. Siła tego nieporozumienia polega na niedookreślonych przyczynach, które mimo łączącej je miłości i przywiązania doprowadzają do obcości. Hare po prostu daje kolejną wersję opowieści o dojrzewaniu dzieci, które chcą iść własną drogą, za swoim wyborem, także wyborem serca, a rodzice (tu: matka) nie potrafią z tym się pogodzić, bo mają swoje wyobrażenie o losie dzieci i receptę na ich szczęście. Tyle tylko, że w "Zdaniem Amy" konflikt pokoleń nie przybiera ani charakteru kontestacji, ani rozdzierających scen rozstania, ani awantur. Nie, nic z tych rzeczy. To się toczy podskórnie, samoistnie, tylko od czasu do czasu eksploduje, uniemożliwiając porozumienie, burząc mosty. Pisarz szuka tego miejsca, gdzie się rozbiegły ich drogi, ale nie odpowiada wprost na pytanie, co sprawia, że ludzie tak sobie bliscy nie mogą się spotkać.
Losy matki i córki ukazuje autor na szerszym tle, przydając sztuce wiele treści ogólniejszej natury. W spokojny dom w podlondyńskiej miejscowości, gdzie rezyduje znana aktorka teatralna, matka Amy, wkracza brutalna rzeczywistość epoki telewizji, terroru oglądalności, prymatu mocnych środków masowej kultury. Aktorka staje się niepotrzebna w nowych czasach, zresztą - zdaniem narzeczonego Amy (Szymon Bobrowski), teatr umiera, ginie tradycyjna kultura, rodzi się nowe, którego takie osoby jak aktorka Esme pojąć nie mogą, bo brzydzą się kulturą masową. Kiedy na to wszystko nałoży się krach finansowy, którego ofiarą pada Esme, dawny jej świat zawala się. Ale może dlatego właśnie po próbach ugody z kulturą masową (sprawdza swoje siły w jakimś serialu medycznym) wraca do teatru.
Mamy więc sztukę ciekawie pomyślaną, w której losy kilku osób zostały umiejętnie splecione z typowymi dla naszych czasów dylematami kultury i pułapkami kapitalizacji. To rzadkość, choć teatr lubi autotematyzm i chętnie zajmuje się sam sobą. Tu jednak nie chodzi wcale o wątek autotematyczny, ale raczej o autentyzm istnienia i o warunki, jakie muszą być spełnione, aby ten autentyzm zachować. O niebezpieczeństwo zagubienia własnego ja w morzu tandety, o niebezpieczeństwo zachłyśnięcia się pozorem. Łatwo przy takim temacie popaść w czułostkową jeremiadę, która przypominać będzie rzewny płacz nad rozlanym mlekiem. Hare jednak jest jak najdalszy od tanich efektów, raczej pobudza do refleksji niż odważa się na gotowe odpowiedzi. No, może z jednym wyjątkiem, kiedy Esme zarzuca swemu zięciowi, że należy do tych krytyków czy recenzentów teatru, którzy teatru nie lubią. Skąd my to znamy?
Otóż to. Wiele wątków dyskusji, sporów, ocen, jakimi wypełniona jest ta sztuka, wydaje się przedziwnie znajomych. Hare uchwycił bowiem zjawiska, które są wspólne dla krajów wchłanianych przez młyny kultury masowej, opowiadając o kosztach jednostkowych i społecznych, jakie płaci doskonale naoliwionej maszynie do wyciskania pieniędzy. A co ważne, nasycił postacie prawdą, indywidualnością, silnie wydobytą przez wszystkich wykonawców. Reżyser Mariusz Grzegorzek pokazał na malutkiej scenie Powszechnego, że jest o czym myśleć, jest się czym przejmować, zanim przestaniemy reagować na zalew "kulturalnego" śmiecia. Zrobił to w taki sposób, że przeżywamy wzloty i upadki bohaterów, niemal jak w... kinie. Albo, z przeproszeniem, w telewizji.