Artykuły

Jak nas widzą...

"Polacy lubią, żeby z nimi po polsku rozmawiać". Żeby im schlebiać i żeby wspólnie się pośmiać, a nawet pokłócić.

Przedstawienie Macieja Wojtyszki "Kurs polskiego dla niezaawansowanych", oparty na tekstach rozmówek i podręczników dla cudzoziemców wydawanych na przestrzeni 200 lat, pozornie spełnia te wymagania. Śmieszy i schlebia, krytykuje i budzi sprzeciw, konfrontuje i drażni.

Po raz kolejny w historii polskiego teatru powraca na scenę spór "fraka z kontuszem, wąsów i peruki, staroświecczyzny i postępu czasu". Nudno? Przecież Zabłocki i Bohomolec, Bogusławski, a w końcu Gombrowicz i Bryll - wszyscy o jednym na różne sposoby. Czy po raz kolejny więc przyszedł czas na samokrytykę, samorozliczenie? Na akt zbiorowej, nie bardzo zresztą poważnej spowiedzi?

Tym razem operując językowym i sytuacyjnym szablonem reżyser świadomie nawiązuje do stereotypowych, opartych na kontraście i karykaturze ujęć problemu: swojskości i cudzoziemszczyzny. Stereotyp więc określa stereotyp. Przy tym widzowi zaproponowano udział w grze. Polega on na wyszukiwaniu odniesień, kojarzeniu faktów historycznych, przyporządkowaniu im schematu językowego, nierzadko znajomości literatury.

Postacie Polaków reprezentują dziesięć narodowych wad i zalet: zarozumialstwo, porywczość, pieniactwo, pseudotolerancję, kłótliwość, cierpiętnictwo, waleczność, gościnność, zaradność, serdeczność. Już w pierwszej scenie francuski savoir vivre i bon ton zderza się ze szlachecką rubasznością, rozwydrzeniem, otwartością. Postaciom odpowiadają zdarzenia. W czasie półtoragodzinnego spektaklu wydobyto ważniejsze fakty z przeszłości Polski - powstania XIX wieku, dwie wojny światowe, Porozumienia Gdańskie, obrady "okrągłego stołu". W Rzeczypospolitej szlacheckiej, w epoce narodowych zrywów patriotycznych, 20-leciu, podczas wojny, w okresie stalinizmu i latach 90-ych postacie walczą, cierpią, a przede wszystkim gadają. Dziwnie niezrozumiały jest ten kod dźwięków. Osiemnastowieczny Fircyk, Hans, Wania, zachodni biznesman (postacie grane przez jednego aktora) są bezradni wobec nieustannych przeobrażeń języka. W trakcie spektaklu próbują jednak robić postępy. Chcą mówić lepiej. Mimo siły niezmiennych rygorów gramatycznych, wstrzymujących dynamiczny rozwój mowy, mimo obowiązujących zasad deklinacji i koniugacji trudno jest zrozumieć potoczne wyrażenia, sprostać dialektom i neologizmom.

Czy więc przy pomocy umownych, często dowcipnych scen, osadzonych w ramach oszczędnej, wielofunkcyjnej scenografii (pięć parawanów i okrągły, podzielony na części stół), oraz szablonowych postaci (dobrze grający wrocławski zespół) opisano problem hermetyczności języka? Niemożności przeniknięcia przez obcą kulturę i mentalność, którą podobno przede wszystkim określa mowa? Moim zdaniem, nie o to tu chodzi. Spektakl mówi raczej o stwarzaniu mitów, o wymyślonej, nieprzekraczalnej granicy kultury i porozumienia.

O sztucznej wyjątkowości i ograniczonej oryginalności narodu, która może być usprawiedliwieniem niektórych jego wad. Dialogom nascenie towarzyszą pozajęzykowe formy komunikowania się - gesty, miny. To jakby druga warstwa przedstawienia Wojtyszki będąca dowodem na istnienie języka uniwersalnego. Być może w niej właśnie należy odczytywać pozytywne przesłanie spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji