Artykuły

Jacek Koman zawsze na antypodach

- Być może aktorzy, którzy znajdują uznanie Pudelka, nie muszą dorabiać. Ale znam wielu, którzy czepiają się różnych zajęć, żeby przeżyć. I boję się, że w końcu zachodni model ekonomiczny będzie obowiązywał również w Polsce, a wtedy lanie drinków przez aktora nie będzie żadnym obciachem - rozmowa z Jackiem Komanem w Gazecie Wyborczej.

Dorota Wodecka: Mam włączyć kamerę na Skypie? Jacek Koman: Możemy bez. Jestem już w piżamie i popijam nalewkę. Pyszna. Własnej roboty. Z pigwy. - Ciężki dzień? - Jak to z pięciolatkiem. Zaczęły się letnie wakacje, więc przedszkole odpada. Dziś zmontowaliśmy zestaw perkusyjny. Z garnków i żółtej plastikowej miski. Przywiozłem ją od mamy z Łodzi. - Wiózł pan do Australii starą plastikową miskę? - Dziś wanienek takich już nie ma. Plastik może nie razi intensywną żółcią, jak wtedy, gdy mama przywiozła ją z Czechosłowacji. Myłem się w niej jako dziecko w Bielsku-Białej. Tutaj też nam służy, moczyłem w niej pieluchy syna, no a dziś była perkusją.

Przewiózł pan z Polski więcej takich rzeczy?

- Tak. Przez kilka lat przywiozłem walizki rodzinnych fotografii, na których jest i wanienka. Zbieram bilety tramwajowe z ważnych dla mnie miast. Może za zbieractwem tych gadżetów jest gdzieś ukryty strach, żeby nie zapomnieć.

To ważne?

- Przerażają mnie opowieści z przeszłości, o zdarzeniach, w których brałem udział, a których nie pamiętam. Mam wrażenie, że jeśli kurczy się przeszłość, to tak, jakby życia było mniej. Cierpię, że moja pamięć jest typowo aktorska - kończy się sezon i wymiatam teksty z głowy.

Moja córka ma w szkole scrapbook. I kiedy idą na przykład do kina, opisują w tym zeszycie wrażenia i wklejają bilet. Uczą się, że ważne jest, by pamiętać. Dlatego mam z dzieciństwa radziecką lornetkę, którą podglądamy ptaki, i nasz stary czarny telefon z terkoczącą metaliczną tarczą. Mosiężny moździerz, w którym mama mieliła cynamon i goździki, i małą makutrę z wałkiem do ucierania. Kulka została zjedzona wieloletnią służbą. Wie pani, o jakim wałku mówię? Babcia straszyła mnie, że jak będę z niego zlizywać masę, to mój mąż będzie łysy.

Pana straszyli łysą żoną?

- Nie! Może to pohamowałoby nasze apetyty? Nas było trzech i musieliśmy się podzielić jednym wałkiem. Zawsze czułem niedosyt.

A co pan zabrał, wyjeżdżając na zawsze z Polski?

- Kilka zdjęć rodziców, trzy podkoszulki, świadectwo maturalne, dyplom ukończenia szkoły teatralnej i szlafrok.

Szlafrok?

- Słyszałem, że rodziny starające się o wyjazd do Australii, Kanady, Afryki Południowej czy do Stanów po dwóch tygodniach pobytu w obozie dla uchodźców w Traiskirchen są przenoszone do pensjonatów w Alpach. Wyobrażałem sobie, że w pensjonacie będę potrzebował szlafroka. Na miejscu okazało się, że obóz był przeładowany. Szukaliśmy niezamykanych kamienic, by przeczekać w nich noce. Znaleźliśmy na śmietniku materac i przenieśliśmy go na budowę. Spaliśmy przykryci płaszczami.

Był koniec lutego!

- Zimna nie pamiętam. Podgrzewaliśmy parówki w umywalce, w gorącej wodzie z kranu. A potem rajd do ambasady Australii. I do lokalnych urzędów - z podaniami o zgodę na pobyt i szukanie pracy. Ale potrzebowaliśmy adresu, jakiegoś stałego zaczepienia. Nie mogliśmy czekać na zgodę na wyjazd do Australii na ulicy. Pomógł Austriak, znajomy rodziców. Jako dzieci co roku jeździliśmy w wakacje do Jugosławii na kemping dla esperantystów - mama była fanatyczką esperanto. Tam nasi rodzice zaprzyjaźnili się z tym Austriakiem.

Zna pan esperanto?

- Przez kilka lat chodziliśmy na lekcje do Pałacu Młodzieży w Szczecinie.

Skąd się pan wziął w Szczecinie?

- Urodziłem się w Bielsku-Białej, rodzice pracowali w tamtejszym teatrze. Kiedy w 1963 roku Jan Maciejowski objął teatr w Koszalinie, zaproponował tacie stanowisko dyrektora administracyjnego. I wyjechaliśmy. Po roku przenieśliśmy się do Szczecina, po ośmiu latach do Łodzi. Aktorski exodus przez Polskę.

Nie miał pan do nich żalu o te przeprowadzki?

- Na początku na pewno. Wyglądałem ostatniego roku w przedszkolu w Bielsku, a tu niespodziewanie w wakacje przeprowadziliśmy się do Koszalina. Tam zamiast do starszaków poszedłem do pierwszej klasy. Buntowałem się i chodziłem na wagary. Starszy brat, Tomek, pokazał mi, jak to się robi. Koszalin na początku lat 60. wyglądał niczym plan filmów ze Zbigniewem Cybulskim. Stare, podziurawione wojennymi kulami kamienice, gruzowiska, puste place. Raz w tygodniu każdy uczeń musiał przynieść do szkoły makulaturę. Wrzucało się ją do drewnianej skrzyni w holu. Kradliśmy ją z bratem i zanosili do skupu, a potem kupowaliśmy słodycze albo karbid. Robiliśmy bomby, mieszając w szczelnie zamkniętej puszce wodę 7. karbidem. Albo wkładaliśmy połamane piłeczki pingpongowe do pudełek po zapałkach, podpalaliśmy i mieliśmy świece dymne. Karbidu tu nie mam, ale synowi już pokazałem, jaki można zrobić użytek z piłeczek do ping-ponga.

Nie dostaliście po tyłku od ojca?

- O wagarach rodzice nie dowiedzieli się nigdy. Albo też nie robiło im różnicy, czy chodzimy do szkoły, czy nie. O ile nie przypominam sobie, by Andrzej, najstarszy z nas, dostawał od ojca, to my z Tomkiem byliśmy prani regularnie. Sznurem od żelazka albo skórzaną smyczą psa. Najgorzej bolało po gołych łydkach. Ale nie mam żalu do ojca, dawaliśmy mu powody. Nie odstawa! zresztą pod tym względem od ojców moich rówieśników. Mieliście kolegów czy zawsze razem z Tomkiem?

- Nie pamiętam, żebym jako dzieciak miał kolegów. Spędzaliśmy czas w teatrze. Kiedy mama miała próby, siedzieliśmy w kącie sali prób albo w składach dekoracji lub w bufecie. W Szczecinie mieszkaliśmy przez pól roku w teatrze. Mieliśmy dwa pokoiki na piętrze. Kiedy chciało mi się w nocy wyjść do toalety, musiałem zejść do foyer. W piżamce, w pustym gmachu, po marmurowych schodach. W ciemności. Przerażony. Ale wieczorami wchodziłem na widownię i kilkanaście razy oglądałem te same przedstawienia. "Ryszarda III" albo bajkę "Trzy białe strzały", w której mama grała Indiankę. Odpowiadała mi atmosfera miasta portowego. Otwartego na świat. Z cinkciarzami, obcokrajowcami, przestrzenią. Wyprowadzka do Łodzi była najbardziej bolesna. Miałem 14 lat, byłem zakochany.

Może przez te przeprowadzki łatwiej było panu wyjechać z Polski?

- Już w Szczecinie zamarzyłem o tym, by zostać marynarzem, co wpisywało się w nomadyczny tryb życia rodziców. Ale czasami zastanawiam się, czy nie zawisła nade mną klątwa skazująca mnie na ciągły ruch. Od małego byłem wykorzeniony.

Dlaczego pan chciał wyjechać?

- Mam opowiadać o wolności? O tym, że w kraju, mimo że zawodowo nie było najgorzej, miałem wrażenie, jakbym siedział w pułapce? O tym, że czułem się upokorzony, czekając tygodniami na decyzję o przyznaniu wkładki paszportowej?

Nie licząc wakacji na "czerwonym zachodzie", trzy lata przed wyjazdem do Austrii byłem w Holandii. Uderzyła mnie swoboda w zachowaniu, w ubiorze. I nawet wrzucenie roweru do kanału nie było kryminałem. Tęskniłem za taką wolnością. A może pobiegłem po wrażenia? Bakcyla można było złapać już w tramwaju. Wszędzie mówiło się o niebywałej możliwości ucieczki na Zachód, przez Austrię.

Wyjechało wtedy z Polski 100 tysięcy ludzi. Dlaczego wy?

- Andrzej miał już rodzinę, był oficerem w Wojsku Polskim. A rodzice uważali, że w ich wieku taka ucieczka jest nierozsądna. Mam dzisiaj tyle lat co oni wtedy. I chyba rzuciłbym się jeszcze w taką akcję. Pożegnaliśmy się na dworcu w Koluszkach. Wsiedliśmy z Tomkiem do pociągu Warszawa Wiedeń, który od Warszawy był już pełny. Całą podróż spędziliśmy w Warsie.

Płakał pan?

- Był luty 1981. Plucha, bo śnieg się topił od słonych, gorących łez. Ładnie brzmi, prawda? Ale nie chcieliśmy jeszcze dokładać rodzicom, trzeba było podtrzymywać atmosferę beztroski. Potem zdarzało mi się uronić łzę. Zawsze chcieliśmy być dla rodziców podporą, a wyjeżdżając mieliśmy świadomość, że być może nie będzie ku temu okazji. Zdążyli jeszcze przyjechać do nas latem do Andorf. Pożegnaliśmy się jeszcze raz.

Co robiliście w Andorf?

- Ten znajomy rodziców, esperantysta, załatwił nam mieszkanie u swojego znajomego w pobliżu granicy niemieckiej. Zacny człowiek. Miał siedemdziesiąt kilka lat. Wynajął nam za darmo piętro domu. Lubiliśmy go. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że był nazistą. Natknęliśmy się na jego zdjęcie z wieców w latach 30.

Wy, Polacy, u nazisty?!

- Prawda? Gdzie nasza duma narodowa? Choć być może gdybyśmy znali jego przeszłość od początku, to owa duma połączona z wiekiem nie pozwoliłaby nam mieszkać u niego. Może jeszcze kazałaby nam napluć mu w twarz? Kiedy się dowiedzieliśmy, znaliśmy już życzliwego staruszka, a nie nazistę. Może pomagał nam w ramach rekompensaty historycznej?

Stan wojenny w Polsce zastał was już w Australii.

- Wylądowaliśmy w Perth dwa tygodnie wcześniej. Jeszcze w Wiedniu dołączyła do nas Magda, moja dziewczyna. Miałem wtedy okropne sny. Byłem żołnierzem armii amerykańskiej, która po podbiciu Związku Radzieckiego wkroczyła do Polski. Siedziałem w mieszkaniu rodziców w mundurze i nagle zobaczyłem, że na balkonie przyczaił się radziecki żołnierz. Strzelał do mnie, ale to ja go zabiłem.

Jak się zaczyna nowe życie?

- Mozolnie i bez planów. Skończył się jeden świat, trzeba było tworzyć kolejny. Dostaliśmy zasiłek i hotel dla emigrantów. Poszedłem na kurs angielskiego. Nie było to powszechne, bo jeśli ktoś dostał pracę, przestawał szlifować język.

Pan szlifował, bo marzył o aktorstwie?

- Marzyłem o przeżyciu. W styczniu 1983 roku urodziła nam się córka, a ja poszedłem na studia. Semestr kosztował 500 dolarów, ale pracowałem. Na budowach, w knajpach, różnie. Umyśliłem sobie, że zostanę lekarzem. Studiowałem nauki ścisłe, moduł wspólny ze studentami medycyny. Chemia, zoologia, fizyka i biologia. Po pierwszym roku z 500 studentów pięciu najlepszych mogło przeskoczyć na drugi rok medycyny. Straciłem nadzieję, że będę w tej piątce, gdy cztery godziny zajęło mi przebrnięcie ze słownikiem przez wstąp do fizyki. Medycyna okazała się zamysłem płonnym, ale studiowanie to milowy krok mojej znajomości języka. I ciężka szkoła życia. Miałem małe dziecko, studiowałem i sprzedawałem warzywa. O trzeciej rano jeździłem po nie do hurtowni, a potem stałem z podręcznikiem od fizyki przy straganie i darłem się: "Bananas for one dołlar!".

Nie myślał pan, że wyjechał z Polski jako zapowiadający się aktor, a tu sprzedaje banany? Nie czuł się pan upokorzony?

- Nie, nie czułem ani utraty statusu, ani upokorzenia.

Zaliczyłem chemię i fizykę po roku. Poszedłem na drugi rok. I rzuciłem po pół. Bez uszczerbku na honorze. Tomek dostał pracę w programie finansowanym z dotacji federalnych i stanowych, którego celem było promowanie walorów parków i terenów zielonych. Jeździł po szkołach z prezentacjami. Zwolniło się w jego grupie jedno miejsce i zostałem kaowcem. Zapraszaliśmy dzieci i ludzi z domów starców do parku i organizowaliśmy im tam czas. Można powiedzieć, że ułatwialiśmy nawiązywanie kontaktów młodych ze starymi w pięknych okolicznościach przyrody. Przejmowała mnie ta praca. Niektórzy staruszkowie mieli na ubraniach wyszytą informację: w razie znalezienia proszę zadzwonić na numer telefonu... Program się jednak skończył. Pracowałem na budowach, kafelkowałem, brukowałem, wypasałem bydło. W 1984 roku pojawiło się lekkie drżenie, co dalej. No i wszystko się posypało. Rozpacz.

Co się posypało?

- Rodzina. Rozpad rodzin emigrantów był powszechnym zjawiskiem, zauważonym wówczas przez socjologów. Powodem był prawdopodobnie brak sieci rodzinnych, które gwarantowały bezpieczeństwo emocjonalne i najprostszą pomoc praktyczną. Nie było babci i dziadka z doświadczeniem i wolnym czasem.

Pił pan?

- Piliśmy jak smoki. Model konsumpcji wyniesiony z Polski wypieraliśmy bardzo powoli. Ale picie nie było powodem naszego rozstania.

Wtedy założył pan teatr?

- Z dwójką Polaków, których poznałem w tym prospołecznym programie z ekologią w tle. Próbowaliśmy półtorej godziny raz na jakiś czas, bo przecież każdy z nas miał pracę. Po dwóch miesiącach napisaliśmy wniosek o dotację rządową. Dostaliśmy tyle pieniędzy, że mogliśmy wynająć salę, sprzęt, opłacić paru ludzi. Wystawiliśmy trzy jednoaktówki Mrożka. Zaistnieliśmy w Perth i dostaliśmy kolejną dotację. Graliśmy osiem spektakli w tygodniu przez półtora miesiąca. Potem kolejne półtora miesiąca prób do nowego tytułu i znów granie. Z "Emigrantami" wystąpiliśmy na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym w Perth. Mój brat robił dekoracje.

Pracował pan dalej w barze?

- W dzień od dwunastej do siedemnastej i po spektaklu do pierwszej nocy. Kiedy wyjechałem na wschodnie wybrzeże, też nic się nie zmieniło. Pracowałem w kolejnym teatrze i nalewałem piwo. Wschodnie wybrzeże było niczym mityczny ląd. Wszystko, co ważne, działo się tam. Nawet kiedy zbiła się lampa w samochodzie, trzeba było czekać, aż przyleci ze wschodniego wybrzeża. Byłem ciekawy, co tam jest. Reżyser z teatru w Melbourne zaprosił mnie do zagrania w Art Centre w sztuce, która miała piękny tytuł "The Hope", "Nadzieja". Był 1986 rok. Ten teatr zawsze był na krawędzi przetrwania, co miało swoje dobre strony. Niektórzy twierdzą, że artysta musi być głodny, a teatr musi udowadniać swoją przydatność. Bo myślisz: my wam jeszcze pokażemy! Dwa lata później dostałem niedużą rolę w teatrze Anthill. Reżyser, Jean-Pierre Mignon, potrzebował aktora do "Moliera" Bułhakowa. Tam poznałem żonę. Z Anthillem byłem związany przez kilka następnych lat.

W 1993 zagrałem Roya Cohna w "Aniołach w Ameryce" w reżyserii Neila Armfielda, a kiedy Neil objął Belvoir Street Theatre w Sydney, zaproponował mi rolę Klaudiusza w "Hamlecie". I tak rozpoczęła się moja ponaddziesięcioletnia praca na tej scenie. W Sydney wciąż był pan aktorem i barmanem?

- Dlaczego pani wciąż o to pyta?

Nie wiem, czy w Polsce aktorzy z pana doświadczeniem chcieliby się afiszować dorabianiem za barem. To chyba porażka wizerunkowa.

- Być może aktorzy, którzy znajdują uznanie Pudelka, nie muszą dorabiać. Ale znam wielu, którzy czepiają się różnych zajęć, żeby przeżyć. I boję się, że w końcu zachodni model ekonomiczny będzie obowiązywał również w Polsce, a wtedy lanie drinków przez aktora nie będzie żadnym obciachem. Tutaj kończysz projekt teatralny i jeżeli masz sporą przerwę do następnego, wracasz do zajęcia, które wykonujesz "dla chleba".

Aktorzy nie mają stałych etatów. Straszny stres.

- Wolność, a nie stres. Oczywiście obarczona ryzykiem, że nie będzie pracy, ale nie zamieniłbym jej na spokój etatu. Teatr repertuarowy wyciska na człowieku rodzaj piętna. I nawet jeśli z zespołem pracują wybitni reżyserzy, to i tak wszystko staje się przewidywalne.

Rozumiem polskie uwarunkowania, ale nie zamieniłbym się na nie, mimo że tu aktorzy muszą pracować w barze czy na budowach.

Pan już nie musi?

- Od 25 lat nie. Ale chciałbym myśleć, że jeśli do tego dojdzie, nie będzie to dla mnie żadnym pomniejszeniem statusu czy upokorzeniem. Lubię pracę fizyczną. Jej efekty, w przeciwieństwie do aktorstwa, są wymierne. Owszem, słyszymy pochwały, ale wątpię w szczerość i prawdziwość większości z nich. Może to pokoleniowe, może kulturowe, ale tutaj zwykle człowiek się zastanawia, co jeszcze ulepszyć w tym, co jest już dobre, a nie celebruje, że mu fajnie wyszło.

Był pan kiedykolwiek zadowolony?

- O trzeciej rano jeździłem po banany do hurtowni,

a potem stałem z podręcznikiem od fizyki przy straganie i darłem się: "Bananas for one dollar!" W trakcie pracy nad "Moulin Rouge" spojrzałem przez hotelowe okno. Patrzyłem na światła nocy Sydney i dotarło do mnie, że moje młodzieńcze marzenie zostania marynarzem spełniło się z nawiązką. Bo w zaciągnięciu się na statek najbardziej interesowało mnie wychodzenie w portach, a ja wszedłem do wielu. To była euforyczna refleksja.

Dwie produkcje z pana udziałem zostaną pokazane na Sundance Festival.

- Pracowaliśmy nad nimi w tym roku w Nowej Zelandii. To serial "Top of the Lakę" w reżyserii Jane Campion i fabuła "Shopping" Louisa Sutherlanda i Marka Albistona, która została również zakwalifikowana na festiwal do Berlina. Nie mogę powiedzieć, że nie jestem dumny.

A rodzice byli dumni, kiedy w "Hamlecie" ich syn zagrał z Cate Blanchett i Geoffreyem Rushem?

- Dumni? Oni nie łapali zupełnie mojego kontekstu. Pisałem do nich, ale co im mówił "jakiś Geoffrey Rush"...

"Jakiś" Ewan McGregor, Clive Owen, Daniel Craig, Nicholas Cage...

- ...albo Belvoir Street Theatre? Byli pewnie dumni, że sobie dałem radę, że przeszedłem przez trudne chwile.

A z "Moulin Rouge"?

- Byłem z nimi w Łodzi na pokazie przedpremierowym. W pustyni kinie, przed południem. Szału jakoś nie było. Może im się nie podobał? Mieli już pod osiemdziesiątkę i może drażnił ich ten wideoklipowy montaż? Uznanie rodziców jakoś nie przychodziło wiadrami. Tato umarł siedem lat temu. Mama ma demencję. Jak jestem w Polsce, to codziennie włączam jej scenę tanga. Najlepsza w filmie. I ta pańska chrypiąca "Roxanne", że aż mam dreszcze.

- Mnie za każdym razem przechodzą ciarki po plecach. I mama też codziennie na świeżo jest pod sporym jej wrażeniem. Wtedy dostaję od niej to, czego potrzebuję. Niebawem wejdzie do polskich kin "Wielki Gatsby" z Leonardem DiCaprio.

Jest pan w obsadzie.

- To pomyłka. Byłem na próbach czytanych, uścisnąłem rękę panu DiCaprio i może nawet korzystaliśmy po sobie z tej samej toalety, ale wybrałem serial "Lekarze" w Polsce. Miałem w "Gatsbym" niedużą rolę i nikłą szansę, że urosłaby, tak jak w "Australii". W końcu to nie scenariusz Baza Luhrmanna, który można przerabiać, ale wielka literatura Francisa Scotta Fitzgeralda. Zrezygnowałem bez bólu. Negocjowaliśmy jeszcze, czy jest szansa na kilkudniowe zejście z planu serialu i przylot do Australii na zdjęcia do "Gatsbyego", ale nie było takiej możliwości.

Kasa?

- Nie przede wszystkim. Od czasu do czasu chcę grać w Polsce, w swoim języku. Serial jest dla mnie wyzwaniem. W Australii grałem i skopałem. Winiłem za to instytucję serialu, w którym zaczynasz pracę nad rolą i nie wiesz, jak się rozwinie. Jest kreowana z sezonu na sezon, z odcinka na odcinek. Czułem, jak spod moich nóg wymyka się dywanik. Teraz chcę zapanować nad tym dywanikiem. Poza tym wracając do gry w Polsce, wracam jakby do siebie samego sprzed 30 lat. Do biografii alternatywnej. Tutaj, w Australii, gram kryminalistów i czarne charaktery, a w Polsce ratuję ludzi w górach i troszczę się o ich zdrowie.

U nas jest pan bardziej celebrytą, a nie wybitnym aktorem, jak tam.

- Nie zagrałem w polskim teatrze, a to teatr jest uprawdziwieniem aktora. Nie mam pędu do bycia celebrytą. Mam nadzieję wyjść poza te małe ramy. Zastanawiamy się z żoną, czy na kilka miesięcy nie przeprowadzić się do Polski. I tak będę miał tu zdjęcia, a i prawdopodobnie damy kilka koncertów z moim zespołem YugarGrad. Rozglądam się za szkołą dla dzieci w Warszawie.

Nigdy wcześniej nie miał pan na tyle dość, by pomyśleć o powrocie? Ojciec może mógłby panu pomóc?

- Nie akceptowałbym pomocy ojca. Ciążyły mi już komentarze w szkole teatralnej, gdzie na kilka miejsc startowało kilkuset kandydatów - O, wiadomo, syn dyrektora Komana. Gdybym wrócił, to tak jakbym w grze planszowej cofnął się o trzy pola.

Pierwszy raz przyjechał pan po 11 latach.

- Rodzice siwi jak gołąbki. Nie spodziewałem się. Mimo że przesyłaliśmy sobie wideokasety, zdjęcia. Wtedy najważniejsza była bliskość z nimi, dotyk, rozmowy. Byłem zszokowany wolnoamerykanką, jaka zapanowała w Polsce, ale oni jej nie dostrzegali. Niosła ich radość, że padła komuna. Mnie drażniły te zachodnie koncerny rozszarpujące zakłady farmaceutyczne i browary, niczym sępy. Pazerny i bezlitosny kapitalizm w najgorszym wydaniu. Nie jestem ekonomistą, ale pewnie dało się to wówczas jakoś wyważyć.

Na forach internetowych przeczytałam, że skoro pańskie dzieci nie mówią po polsku, to lepiej niechby pan nie wracał. Zacytuję: "My tu nie chcemy utalentowanych aktorów, my chcemy artystów Polaków kochających swój kraj".

- Nie dam się wkręcić w udowadnianie, czy jestem "prawdziwym Polakiem". Żałuję, że ich nie nauczyłem. Szczególnie syna, z którym spędzałem całe dnie, zanim poszedł do przedszkola. Nie jestem takim ojcem, jakim chciałbym być. Mądrym i wyluzowanym. Popełniam błędy swoich rodziców, powielam te same zachowania, których nienawidziłem jako dziecko. Ciągle się czuję przyparty do muru. W pełnej mobilizacji, tak jakby nieustannie trwała jakaś akcja ratunkowa. Coś się rozlało, ktoś się zsikał, jesteśmy gdzieś spóźnieni - to wszystko wyprowadza mnie z równowagi. Albo mnie nie ma tygodniami, albo jestem bardzo intensywnie. Jak tu w takim rozdygotaniu myśleć o kolejnym obowiązku nauki polskiego? Czasem im zaśpiewam, a czasem, jak kichną, powiem im: na zdrowie. Odpowiadają: dziękuję.

***

JACEK KOMAN ur. w 1956 r. w Bielsku-Białej, aktor filmowy. W 1981 r. wyemigrował na stałe do Australii. Jego życiową partnerką jest australijska aktorka Catherine McCIements.

Zagrał w kilkudziesięciu filmach, m.in. "Oporze", "Moulin Rouge", "Ludzkich dzieciach". Teraz m.in. co tydzień gra w serialu TVN "Lekarze"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji