Artykuły

Egoistka nawrócona

Być aktorką i nie zwariować? Myślała: to niemożliwe. Pracowała na scenie całą sobą, budowała role na swoich końcówkach nerwowych - tak mówi. Efekt? Katastrofa. Pewnego dnia powiedziała agentce "Nie stanę jutro przed kamerą. Nie dam rady". Wypaliłam się. A potem jakby ktoś wymienił w niej żarówkę. Ktoś, czyli mąż. I córki - wyznaje DANUTA STENKA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Rodzina stawiała ją do pionu, Pozbyła się aktorskiego egoizmu i rozedrgania. Cud? Może dojrzałość. Uwierzyła, że tylko mając do kogo wracać i kogo kochać, jest kompletna.

Nie wierzyła w swoją karierę, bo nie wierzyła w siebie. Była z prowincji na Kaszubach, skończyła "zawodówkę", jak mówi o gdańskim studium aktorskim. Chowała się na drugim planie. Dziś ma 51 lat i nadmiar propozycji. Gdy pojawia się na ekranie albo na scenie, widzowie mają wrażenie, że to popis jednej aktorki. Znakomita w komediowym Nigdy w życiu! i serialu Lekarze. Ale i w trudnych spektaklach, jak Fedra czy Przebudzenie. "Kobieta bez wieku", mówią z zazdrością inne aktorki. A mężczyzn po prostu obezwładnia jej uśmiech.

Marta Bednarska: Kto jest gwiazdą w Pani domu?

DANUTA STENKA: Oczywiście ja. Przechadzam się w jedwabnym szlafroku, mamroczę tekst i skupiona na sobie maluję paznokcie... (śmiech).

Pytam poważnie. Za moment premiera Królowej Margot w Teatrze Narodowym. Pani intensywnie przygotowuje się do spektaklu. Czy w takie dni domownicy schodzą Pani z drogi?

- Świat nie kręci się wokół mnie, tylko wokół nas. Wpadam do domu prosto z teatru, zdarza się, że dziewczyny siedzą na schodach i już od progu jest tysiąc tematów. We trzy wędrujemy po domu. W łazience zmywam makijaż, a Wiktoria pokazuje mi bluzkę, którą gdzieś wynalazła i ma na nią jakiś pomysł. Paulina, świeża studentka, opowiada o fascynującym wykładzie, nowych ludziach, ja się dopytuję, dopowiadam, nakładam krem. Dziewczyny siadają na brzegu wanny, potem drepczemy do garderoby, zamieniam się w domownika. Na kanapie dołącza do nas mój mąż, właściwie my dołączamy do niego. A w kuchni babcia gotuje pyszności na następny dzień. Noc, każdy już w swoim pokoju, ale czasem jeszcze krzyczymy do siebie i ostatnia nasiadówka odbywa się w naszej sypialni. Wreszcie z rozsądku rozganiam towarzystwo do łóżek.

Jak znajduje Pani siłę na taką "codzienność", gdy po spektaklu wraca Pani na przykład po tak trudnej roli jak markiz de Sade. Cały wieczór grała Pani obłąkanego.

- Trudniejsza była dla mnie Fedra w spektaklu tej samej reżyserki, Mai Kleczewskiej. Mówię, że zbudowałam tę rolę na moich końcówkach nerwowych. Fedra powstała z moich emocji i wyłaniała się niemal ze splotu słonecznego. Nie była wyłącznie tworem warsztatu aktorskiego, którym oczywiście sobie pomagałam. Długo po spektaklu nie byłam w stanie ruszyć się z garderoby. Do domu wracały "zwłoki". Jeśli dziewczyny jeszcze nie spały, miały żal: "No mamo, no mówię do ciebie, a ty w ogóle nie jesteś zainteresowana!". Nie było ze mnie żadnego pożytku.

Egoistka?

- Pewnie tak. Dzięki wsparciu najbliższych mogłam - być może bardziej niż inne matki i żony - skupić się na sobie. Kiedy urodziłam Paulinę, potem Wiktorię, dość szybko wracałam do pracy. I to coraz bardziej intensywnej. Mąż i teściowie wzięli na siebie prowadzenie domu. Byłam głupio pazerna na swój wolny czas. Pojechać na zakupy, załatwić sprawę w urzędzie, podwieźć na zajęcia? "Boże - myślałam - to ja mam tylko taką jedną małą wolną chwilę i mam ją oddać?! Nie mogę! Nie zdążę! Nie mam siły!" Zdarzało się, że jechałam na te przysłowiowe zakupy, ale zamiast czerpać z nich przyjemność, traktowałam to jak dopust boży, jak poświęcenie. Myślę, że nieraz czuło się moją irytację czy napięcie. Tworzyłam wokół siebie aurę pokrzywdzonej, której "odbierają nawet te resztki". Chwała Bogu, zmieniło się, ale wtedy pewnie nie było im ze mną najłatwiej. Ale i mnie było źle z samą sobą, bo choć czułam się usprawiedliwiona w moim zabieganiu, dopadały mnie wyrzuty sumienia.

Że nie potrafi Pani być dobrą żoną i matką?

- Kiedyś pełna poczucia winy żaliłam się przyjaciółce, że zaniedbuję dziewczynki. A ona, ze swoją mądrością i spokojem osoby, która ma to już za sobą, powiedziała: "Ważna jest jakość, a nie ilość. Pomyśl, jakie życie byś im zafundowała, gdybyś odcięła się od zawodu". Fakt, sfrustrowana mama nie jest najlepszą alternatywą. Żeby było jasne: mąż, córki, moja niezmordowana teściowa, nasze życie z dwoma psami, w domu w pobliżu lasu - to moja baza, sens. Ale raz na jakiś czas zrywam się ze smyczy. Robię coś ekstremalnego, nowego. Muszę "sztachnąć się" życiem. Nic krzywdząc bliskich.

Po to Pani praca?

- Dzięki niej mierzę się z trudnymi emocjami i niejako "przerabiam" to, co złego nagromadzi się we mnie. Całą tę toksyczną energię, żale, gniew, zazdrości, lęki... wykorzystuję w pracy, wypluwam. Żadne nieszczęście nie idzie na marne. Ani radość. Aktorstwo to zawód hiena.

Było lepszą terapią od leków, gdy trzy lata temu zdiagnozowano u Pani depresję?

- Paradoksalnie zawód się do tego przyczynił. Może nie sama praca, ale mój charakter plus zbyt wiele różnych zobowiązań. Nie potrafiłam postawić tamy, wyciągnąć wtyczki i zrobić sobie przerwy. Film, teatr, serial, radio, teatr... Zawsze byłam sumienna, ale fatalnie zorganizowana. Brałam na siebie za dużo, a potem nie ogarniałam ilości pracy. Mimo to ją wykonywałam, jakbym miała lufę przy skroni. Wszystko wypełnię, dokończę, muszę za wszelką cenę. Wypaliłam się. Objawy, które inni widzieli już trzy lata wcześniej, nasiliły się. Wieloletnia bezsenność. A ja, wyczerpana, co wieczór wierzyłam, że "dzisiejszą noc na pewno prześpię". Uciekałam przed lekarzem, dopóki nie straciłam kontroli.

Nad sobą? Pracą? Co Pani zawaliła?

- Sprawy zawodowe. "Nic stanę jutro przed kamerą - przyznałam się mojej agentce - nie dam rady". Dostałam szansę: "Dobrze, ja cię z tego wypiszę, ale ty w zamian jutro pójdziesz do lekarza". Psychiatra zdiagnozował depresję. Trzy lata niepotrzebnie zwlekałam.

Rodzina odchorowała Pani chorobę?

- Trzeba by ich zapytać, ile się zmieniło, odkąd zaczęłam "na ręcznym" hamować. Sporo musieli znieść. Pamiętam jakiś blady świt. Ja - oczy szeroko otwarte od kilku godzin, mąż wstaje do pracy. Zaczynam się skarżyć, że znowu mam gonitwę myśli, że wszystko się kończy, że jest do dupy... jestem beznadziejna. Janusz spokojnie poprosił: "Błagam cię, choć jeden poranek, chociaż raz pozwól mi zacząć dzień optymistycznie...". Zamilkłam, ale pamiętam jęk w mojej głowie: "Boże, to co widzicie, to tylko czubek góry lodowej". Myślę, że śmiertelnie zmęczona byłam przewrażliwiona, nieuważna na córki, na pewno nie miałam cierpliwości. A potem przyszło lato. Nie pracowałam, nie chciałam jechać na wakacje. Uczyłam się odpoczywać w domu. Sjesta w cieniu na trawie, książki, porządki, gra w scrabble'a, wizyty przyjaciół. Zaczęłam się angażować w domowe obowiązki, którymi dotąd obarczony był mąż. Znalazłam w tym frajdę. Już nie pilnowałam swojego czasu tak pazernie. Nie mogłam się doczekać, kiedy dziewczynki wrócą ze szkoły, mąż z pracy, siądziemy na tarasie, żeby pobyć razem. Bez nich nie umiałabym cieszyć się zwyczajnością. Poza tym w domu pojawiła się nowa gwiazda, (śmiech) Moja młodsza córka weszła spektakularnie w bunt dojrzewania.

Jej "pryszczaty bunt" był dla Pani lekcją pokory?

- Jezus Maria, poczuliśmy się z mężem jak w rollercoasterze! Oszukani przez los, przecież mieliśmy już doświadczenia z nastolatką! Paulina, nasze starsze dziecko, przeszło przez ten trudny czas prawie bezboleśnie. Może była po prostu bardziej przewrażliwiona, rozchwiana. Nic niepokojącego. A Wiktoria? Huragan. Klasyka buntu. W naszej rodzinie nie ma przymusu, nakazu: "Gówniarzu, jak czegoś nie zrobisz, to popamiętasz". Byliśmy bezradni. Trochę się uspokoiliśmy, kiedy usłyszeliśmy słowa psychologa, który ciekawie porównał: "Wyobraźcie sobie polskie autostrady w budowie. Są gotowe poszczególne odcinki, tylko żadne się z sobą nie łączą. To samo dzieje się w głowie nastolatka. Nie wic, kim jest. Nie jest już dzieckiem i jeszcze nie jest dorosły. Nie chce wam dopiec, po prostu próbuje odnaleźć siebie, buduje siebie od początku".

Znalazła Pani "instrukcję obsługi" Wiktorii?

- Cały czas się uczę. Obu córek. Dziewczyny to dwie skrajności. Paulina jest zorganizowana - najlepiej z całej rodziny. Słowna, punktualna, wyznacza sobie cel i systematycznie do niego dąży, przewidując konsekwencje. Wiktoria to człowiek nieprzewidywalny. Ma pomysł, ale po drodze zawsze znajdzie się kilka ciekawszych spraw do załatwienia czy zbadania. Kilka ciekawszych przystanków do zwiedzenia niż wytyczona zajezdnia. Ona ma tysiąc pomysłów na minutę, nie przywiązuje się do ustaleń, wymyka się jak ciało płynne. Nawet samej sobie. Paulina, 19-latka, nie pije, nie pali, rzadko się maluje. Wiktoria od dziecka, a to podpijała dorosłym kawę, a to cichaczem zanurzała język w winie. Jako przedszkolak trzymała ołówek w ustach i udawała, że pali papieroska. A jako 13-latka weszła w życie gimnazjalistki z kreskami na powiekach prawie jak Amy Winehouse. Wczoraj na jej biurku stało z sześć lakierów do paznokci. Skomentowałam tylko z uśmiechem: "O, ile pomocy naukowych!". Z drugiej strony Paulina, wymagająca wobec siebie, jest równie wymagająca wobec otoczenia. Potrafi tym zadręczyć. Przede wszystkim siebie. Znowu Wiktoria - tyle ile ma łaskawości dla siebie, dystansu wobec własnych słabych stron, tyle ma wyrozumiałości dla innych: nie obraża się głupio, nie zapieka w złości, pierwsza wyciąga rękę do zgody. Winna czy niewinna... Dziewczyny mają też cechy wspólne: poczucie humoru, empatię, lojalność. Ale to, co je niewątpliwie łączy, to wielka, nie zawsze oczywista wrażliwość.

Czy matka może zazdrościć córkom urody? Czy przy nich wiek zaczyna boleć?

- Zawsze byłam ciekawa, czy to są wydumane problemy. Być może są matki, które się nie godzą, żeby dojrzewające córki zajmowały ich terytorium. Ja się cieszę, że Paulina i Wiktoria pięknieją. Trochę mi żal, oczywiście, że nie są już małymi dziewczynkami, ale z przyjemnością obserwuję, jak zaczyna w nich kiełkować kobiecość. Co widzę, kiedy w lustrze odbija się moja twarz i córki? Ostatnio na zakupach Wiktoria mierzyła płaszcz. - "Świetnie ci w nim! - spojrzałam w lustro. - Bardzo... Jezus Maria, a co to za sfilcowana pani przy tobie stoi?!" - dodałam z przekąsem. Nie widzę sensu, żeby odejmować sobie lat, bo to jakby wpychać się ze swoją historią do cudzej bajki. Nie będę z siebie robiła 30-latki, nawet jeśli mniej mężczyzn ogląda się za mną na ulicy. Co oczywiście zauważam! Ale córki szprycują mnie pozytywną energią: "Mamo, przestań, niezła z ciebie laska!".

Jest Pani dla dziewczyn bardziej kumpelką, jak filmowa Judyta i Tosia w Nigdy w życiu! Czy trzyma Pani dystans?

- Kumpelka kojarzy mi się z kimś, kogo można walnąć w plecy z hasłem: "spadaj, mama". Posuwamy się do tego, ale tylko w żartach. Poza tym nie jestem jakimś mamutem. Potrafię odróżnić Facebooka od FacePalma, strony ze śmiesznymi filmikami i obrazkami. Od niedawna, (śmiech) W lipcu pojechałam z teatrem na festiwal Open'er. Oczywiście chodziłam też na koncerty. Miałyśmy z Wiktorią gorącą linię. Przed, po, nawet w trakcie koncertów. Podpowiadała mi, na co pójść, pytała, co już widziałam. A fragmentów Justice i Bjórk słuchała ze mną przez telefon. Doradzamy sobie nawzajem w sprawie ciuchów. Z Paulina mamy podobny styl, bardziej zachowawczy. Wiktoria interesuje się modą i lepiej ją od nas czuje. Lubię słuchać jej podpowiedzi. Lubię chodzić razem na zakupy. Co prawda podkrada nam ciuchy, ale sama swoje chętnie pożycza. Dziś mam na sobie jej żakiet... Znajdujemy wspólny język.

Z mamą można porozmawiać o wszystkim? Na przykład o seksie?

- Można, choć to nie są rozmowy "kawa na ławę", raczej takie "dymki" między zdaniami. Zachwyciła mnie kiedyś audycja radiowa 'Kochaj się długo i zdrowo', której słuchałam w samochodzie. Seksuolog Andrzej Depko fantastycznie i tak prosto mówił o inicjacji seksualnej -jak wejść w życie seksualne bez przymusu, bez uszczerbku dla siebie. Gdy tylko dotarłam do domu, próbowałam się tym podzielić z dziewczynkami, wreszcie doszłam do wniosku, że ja opowiadam to jakoś "karłowato", naokoło. Poprosiłam je, żeby znalazły audycję w Internecie. Siedziałyśmy potem na schodach i jeszcze długo gadałyśmy. Paulina znalazła archiwalne odcinki tego programu i słucha. Cieszę się.

O uczuciach też woli Pani mówić naokoło?

- Dziś w drzwiach samochodu znalazłam wyrwaną z zeszytu kartkę od Pauliny i Mateusza, jej chłopaka: "Mamo, kochamy cię". To mnie rozczula. W moim rodzinnym domu czuliśmy się z bratem bardzo kochani, ale nie nazywało się tego po imieniu. Od taty, kiedy pracowałam już w teatrze, dostałam jedyny list, jaki kiedykolwiek do mnie napisał. Zakończył go słowami: "Kocham cię, córeczko". Czytałam je chyba ze sto razy. W naszej rodzinie, z mężem, dziewczynkami bez problemu, naturalnie mówimy, że się kochamy.

A najważniejsza lekcja o miłości, jaką chciałaby im Pani przekazać?

- Że trzeba kochać siebie, co mnie przyszło dość trudno. Chyba dopiero kilka lat temu zauważyłam, że moje samopoczucie nie zależy od czyjegoś uznania i zachwytu. I jeszcze lekcja, którą daje mi mąż: kochać kogoś to pozwolić mu żyć jego własnym życiem. Tak jak on pozwala mnie. Nie każe mi dokonywać wyborów pod swoje dyktando. Nic jest zazdrosny o moją pasję. Uczę się tego od niego.

Nigdy nie wypominał Pani, że sam zrezygnował z aktorstwa?

- Jeżeli był to wymarzony zawód, nie da się zrezygnować z niego bez żalu. Ale myślę, że wreszcie się odnalazł - jego obecna praca łączy w sobie doświadczenia aktorskie z tymi, które zdobywał po drodze, jako biznesmen. Prowadzi szkolenia. I nadal jest dostępny dla nas wszystkich przez 24 godziny. Wiemy, że bez niego dom się rozsypie. Powtarzamy sobie z dziewczynami: "Wygrałyśmy tatę na loterii!".

Do niego należy ostatnie słowo?

- W naszym domu ścierają się dwa modele wychowawcze. U Janusza w dzieciństwie rodzice stosowali bardziej liberalne metody. W moim panował raczej system nakazowy. I dlatego ja jestem kierowniczką, a Janusz akceptuje prawie wszystko, co nasza młodzież sobie wymyśli. W te wakacje Wiktoria oznajmiła, że chciałaby pojechać ze swoimi równolatkami nad morze. Nie zgodziłam się, chyba, że pojechałaby tam dorosła osoba, która mogłaby się nimi faktycznie opiekować. Wzięła za nich odpowiedzialność. Janusz inaczej. Wspierał Wiktorię, mówiąc, że w jej wieku też wyjeżdżał i nie widzi problemu. Szczęśliwie dla nas wszystkich temat umarł śmiercią naturalną. Ja lubię zaplanować, ustalić: na to się umawiamy, tak zrobimy. Równiutko w "kratkach". Po czym oddalam się do innego zadania, zostawiam, ufna, że będzie tak, jak ustaliliśmy. Nie zawsze jest, dlatego besztam: "ale zaraz, tu były kratki, wszyscy jesteście poza kratkami!". A mąż mówi wtedy: "odpuść, zaufaj, będzie dobrze". Chyba nie do końca potrafię, bo wydaje mi się, że nie jestem idealna w roli rodzica. I "brzęczę" w nadziei, że to coś zmieni. Ale walczę z tym. Ostatnio Wiktoria, która bywa niepunktualna, znowu spóźniała się na lekcje. Trzeba było ją podwieźć. Byłam przed poranną próbą w teatrze, w drodze pod prysznic. Tak jak stałam, w piżamie i kapciach, bez dokumentów, wskoczyłam do auta. Poirytowana. Na usta cisnęły mi się powtarzane w kółko przeze mnie teksty na temat spóźnialstwa Wiktorii. Ugryzłam się w język! Pod szkołą córka powiedziała: "Dziękuję, mamo. I przepraszam". W jej oczach zobaczyłam, że docenia to, co zrobiłam. Nie wiem, czy bardziej była mi wdzięczna za szaloną "podwózkę", czy za to właśnie, że nie było reprymendy. A ja zaliczyłam kolejną lekcję, jak rozmawiać z nastolatką.

A Pani potrafi przyznać się przed córkami do błędu?

- W dużych sprawach łatwiej mi to wychodzi niż w codziennych. Och, moje córki potrafią powiedzieć, że król jest nagi. Rozbrajająco szczerze, spokojnie obnażają moje wady. "Mamo, zobacz, zawsze w takiej sytuacji się wkurzasz, a potem jest ci głupio" Albo: "Powtarzasz po raz setny, żebym coś zrobiła. I mnie zniechęca twój brak zaufania. Daj się zaskoczyć". Kiedy słyszę coś takiego, najpierw trochę się napinam, że mnie krytykują, ale w końcu przyznaję im rację. To są moje "prace domowe" zadane przez córki. Zawsze w naszych rodzinnych rozmowach mamy potrzebę konkluzji. Nie brak emocji, ale na szczęście udaje nam się prędzej czy później dotrzeć do mety. W czasie tych niekończących się dyskusji uczyliśmy córki dystansu, spojrzenia z boku na problem. I odwrotnie. Nieraz, kiedy między tatą i mamą dochodziło do spięcia, dziewczyny kazały nam "wyjść z siebie i stanąć obok". Bo zdarza się, że one są mądrzejsze. Teraz, kiedy wyhamowałam, to ja nie mogę doczekać się naszych pogaduch, a one szukają już życia poza domem.

Boi się Pani pustego gniazda?

- Myślę o tym o świcie, kiedy nie śpię. Od lat wracam do pełnego, rozgadanego domu, w którym pachnie obiadem, ciastem. Boję się ciszy. Już tęsknię za córkami, które kiedyś przecież odejdą z naszego domu. Dlatego tak czekam na święta, na Boże Narodzenie. To będzie taki czas tylko dla nas.

Ścisłe grono czy dom pełen świątecznych gości?

- Mieliśmy kiedyś propozycję wyjazdu na egzotyczną wyspę, ale nie kosztem świąt. Chcę na polu przed domem zobaczyć śnieg i choinkę, którą pewnie wedle swojej wizji ubierze Wiktoria z pomocą Pauliny. Janusz jest naczelnym zaopatrzeniowcem. Ja jestem odpowiedzialna za detale - świeczki, serwetki, zastawę, obrusy... W moim rodzinnym domu w Gowidlinie bazą wigilijnej wieczerzy jest chleb. U Janusza ziemniaki. I tak jest teraz u nas - w kuchni rządzi babcia, a my jesteśmy jej czeladnikami. Będzie wigilijna kapusta z fasolą, śledzie, karp w galarecie dla teściowej i dla mnie, bo reszta nie gustuje, obowiązkowo zupa grzybowa lub barszcz z krokietami z kapustą i grzybami. Marzę o najpyszniejszym na świecie makowcu mojej mamy na miodzie z własnej pasieki. Pójdziemy jak zawsze na pasterkę. Dotąd nie zapraszaliśmy gości, chcieliśmy się "nabyć" ze sobą. Ale nie mogę być pazerna, rozumiem, że nie zawsze z mężem będziemy pępkiem świata dla córek. Każda nowa, nawet najtrudniejsza sytuacja ma wnieść coś nowego. Coś się ma z niej narodzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji