Księżycowe wesele
Według ostatnich badań CBOS niemal 90 procent naszych rodaków jest dumnych z tego, że są Polakami. Ile w tej dumie jest zaściankowości, ile ksenofobii, a ile zwykłego przyzwyczajenia - sondaż nie podaje. Nie podaje też, na ile identyfikacja narodowa rekompensuje trudności z samoidentyfikacją. Nie daje w końcu odpowiedzi na pytanie, co to znaczy być Polakiem i jakie są tego faktu konsekwencje. Na pytania, na które statystyka nie może odpowiedzieć, od dawna już próbują odpowiedzieć film, literatura i teatr. Ten ostatni, co ciekawe, w celu pokazania i zanalizowania rzeczywistości III RP częściej sięga po teksty Kane, Mayenburga i Schwaba niż po sztuki Villqista i Koterskiego. Zresztą pokazywane w nich życie jest równie bolesne, pełne zadawnionych ran i zwykle pozbawione sensu. W "Dziesięciu piętrach" Harasimowicza ochroniarz z supermarketu mówi do żony "Jestem gówno". Czy w ten sposób współczesny Polak rozwiązuje problem samokategoryzacji?
Nawet jeśli nie zawsze wygląda to tak pesymistycznie, zagadnienie narodowej, i nie tylko narodowej, świadomości pozostaje w polskim teatrze początku XXI wieku żywe. Dowodzi tego nie tylko obecność sztuk Mrożka i Słobodzianka, ale także powroty do dramatu romantycznego i młodopolskiego. Te ostatnie zaś rodzą niemal retoryczne już pytanie, czy teksty napisane w innej sytuacji historycznej i dla innej publiczności, mogą mieć dla nas wartość inną niż tylko historyczną? Mikołaj Grabowski swoim "Weselem" we wrocławskim Teatrze Polskim odpowiada, że nie.
Grabowski jest specjalistą od wyśmiewania Polaków i odbrązawiania ich mitów. Wystarczy wspomnieć świetne "Trans-Atlantyk" Gombrowicza z 1981 i "Opis obyczajów" według Kitowicza z 1991 roku. Jednak tamte przedstawienia kipiały życiem, "Wesele" jest sztywne. Przyciężka scenografia Jacka Uklei raczej ogranicza, niż tworzy przestrzeń sceniczną, a przy tym zdaje się być zupełnie obojętna akcji. Nawet kiedy w finałowej scenie tylna ściana odjeżdża nieco w głąb, wydaje się, że ten zabieg służy tylko pomieszczeniu na scenie tańczących, a nie odrealnieniu bronowickiej chaty.
Smutniejszy jednak jest - brak samego wesela. W przedstawieniu Grabowskiego nikt nie tańczy, nikt się nie bawi. Przed premierą reżyser, jego doradca Rafał Węgrzyniak i aktorzy podkreślali, że będą dbać o wierność tekstowi Wyspiańskiego, ale czy wierność ma być redukcją dramatu do samego tekstu, podawanego zresztą na ogół beznamiętnie, sztucznie i bez zrozumienia? Aktorzy ubrani w kiepskie imitacje strojów krakowskich wchodzą, mówią swoje kwestie, po czym albo zastygają w oczekiwaniu na odpowiedź partnerów, albo wychodzą. Dokąd? Nawet w przypadku Haneczki (Dominika Figurska) i Zosi (Katarzyna Strączek) nie mamy wrażenia, że idą potańczyć do zatłoczonej izby. W "Weselu" Grabowskiego jak w mało którym przedstawieniu czuje się, że scenografia ukrywa tylko kulisy. Oczyma duszy nie widzi się wiejskiej kapeli - ale magnetofon, odtwarzający wyciszoną muzykę Jana Kantego Pawluśkiewicza, która ma jednocześnie imitować grajków i tworzyć tajemniczy nastrój.
W przedstawieniu nie widać za bardzo obecności reżysera. Akcję wyznacza tekst, tylko tekst, aktorzy zaś zdają się stawiać sobie za zadanie przede wszystkim wypowiedzieć swoją rolę, a nie zagrać. Zupełnie jakby chodziło o przekazanie możliwie największej liczby słów tekstu tak, żeby nie znudzić publiczności przez cztery godziny spektaklu. Interakcje między postaciami są niemal nieistotne. Stańczyk (Jerzy Schejbal) nie słucha skarg Dziennikarza (Ireneusz Czop), który z kolei przysypia podczas opowieści o Dzwonie Zygmunta. Poety (Miłogost Reczek) zdaje się nie obchodzić, czy pod zakładką gorsetu Panny Młodej (Agata Skowrońska) faktycznie może być Polska. Czepiec (Stanisław Melski) miota się w furii, ale dość szybko odkrywa, że na nikim nie robi to wrażenia. Wernyhora (Andrzej Wilk) upaja się swoją patetyczną retoryką, nie dbając, czy pełen dobrych chęci, ale głupkowaty Gospodarz (Edwin Petrykat) rozumie coś z jego słów.
Duchy bardziej dbają o siebie niż o żywych. Widmo (Michał Chorosiński) demonstruje trupi erotyzm. Rycerz Czarny (Igor Kujawski) wywija mieczem przed Poetą, jakby parodiował bitwę pod Grunwaldem. Śpiewana przepitym głosem śpiewka zataczającego się po scenie Chochoła (Wojciech Ziemiański) może się wydać li tylko zlepkiem słów bez znaczenia. Wyjątek stanowi upodlony Hetman (Paweł Okoński), który w brutalny sposób daje Panu Młodemu (Krzysztof Dracz) do zrozumienia, że faktycznym dziedzictwem polskiej szlachty, a pośrednio też inteligencji, są dwulicowość i chciwość.
Na tle tych dość bezbarwnych postaci dobrze wypadli ci aktorzy, którzy zadali sobie trud jednak zinterpretowania swej roli. Monice Bolly ogołocenie "Wesela" z wesela nie przeszkodziło samodzielnie pokazać orgiastycznego nastroju zabawy rozbudzającego w jej Marynie pierwotną seksualność. Zbliżenie tej postaci do archetypu Matki Ewy czy, mówiąc prościej, upodobnienie jej do wiejskiej dziewczyny Kasi (Klaudia Kaca) czyni jej fascynację wsią o wiele bardziej naturalną od pozerstwa Pana Młodego. Prawdziwa w przedstawieniu okazuje się też Rachel. Aleksandra Popławska nie gra pewnej siebie, nieco wyniosłej intelektualistki, ale wrażliwą, nerwową kobietę, dla której problemy poruszane przez Poetę w ramach realizowania postulatu "sztuka dla sztuki" stanowią coś bardzo realnego. Ustami Żydówki Wyspiański oskarża młodopolskich artystów o zamknięcie się w sztucznym, dziś powiedzielibyśmy za Baudrillardem: symulakrycznym świecie. O usilne robienie z Bronowie wsi Patiomkinowskiej. W końcu o zabawę uczuciami własnymi i innych. Rachel Popławskiej nie atakuje jednak swych adwersarzy z pozycji kobiety światowej, może nawet trochę snobki, co to "była w Wiedniu na operze". Robi to jako dziewczyna skrzywdzona i oszukana, a jednocześnie zdeterminowana, by bronić przed trywializacją jeśli nie swoich ideałów, to przynajmniej uczuć.
To jednak jedyne prawdziwie żywe postacie w "Weselu" Grabowskiego. Pozostałe to już tylko typy. W przypadku wdzięcznie zagranych Żyda (Zygmunt Bielawski), Księdza (Henryk Niebudek) i Nosa (Mariusz Kiljan) nie ma w tym zresztą nic złego - zadaniem tych postaci jest tworzyć swoisty "folklorystyczny" sztafaż. Irytujące jest wszakże szczególnie zredukowanie Pana Młodego do roli reprezentanta wydelikaconych inteligentów, Czepca do wrzeszczącego pół-chłopa pół-Sarmaty, Poety do nudnego artysty. A generalnie dramatu Wyspiańskiego do satyry społecznej.
"Wesele" nie jest tekstem tak patetycznym i nasyconym symboliką jak "Wyzwolenie" czy "Noc listopadowa", jest jednak o wiele dotkliwszą, bo bardziej osadzoną w realiach, krytyką ówczesnego społeczeństwa. Krytyka ta jednak w interpretacji Grabowskiego trafia w próżnię, ponieważ odnosi się właśnie do społeczeństwa z roku 1900, a nie 2002. Reżyser śmieje się, ale ze skansenu i z manekinów - dawno już ośmieszonych, po części przez samego Wyspiańskiego. "Wesele" pokazane w Teatrze Polskim jest pozbawionym życia anachronizmem. Suchość przedstawienia i sztuczność gry nie pozwalają uwierzyć w uniwersalność przesłania, a tym bardziej identyfikować się z bohaterami. Jeśli wyłączyć kilka odbiegających od całości scen, na spektakl Grabowskiego patrzymy jak na krajobraz księżycowy, którego istnienie przyjmujemy wprawdzie do wiadomości, ale który zupełnie nas nie dotyczy.