Kurka Wodna w Poznaniu
Wystawiając "Kurkę Wodną" - jeden z najlepszych i najciekawiej skonstruowanych, a przez to i najtrudniejszych do wystawienia, dramatów Witkiewicza - Janusz Nyczak osiągnął powodzenie częściowe. Wśród wielu przyjętych rozwiązań niektóre wydają się celne, nośne i sprawdzają się na scenie, niektóre natomiast - same w sobie lub w zaprezentowanym wykonaniu - okazują się chybione. Wskutek tego toczące się chwilami wartko i ciekawie przedstawienie rozbija się niekiedy z hukiem na mieliźnie, niszcząc wywołane w udanych epizodach wrażenie. Jest więc bardzo nierówne i zamiast silić się na ostateczny bilans, lepiej chyba będzie po prostu rozpisać pasywa i aktywa.
Co do pasywów - koncentrują się one zwłaszcza przy dwu postaciach. Całkowicie nieudana - i to, jak się zdaje, bez winy aktora - jest kreacja Tadzia. Trzeba zresztą lojalnie przyznać, że jest on postacią niezmiernie trudną do właściwego przedstawienia: musi to być obdarzone nadświadomością i niepokojące dziecko (tylko skąd je wziąć?). Gdy natomiast dziecko to udaje mężczyzna w wieku już wyraźnie poborowym, zamiast przedwcześnie dojrzałego chłopczyka mamy infantylnego, pieszczącego się dryblasa i sytuacja odwraca się na opak, żądając od widza niemożliwej do udzielenia, niemalże operowej koncesji. Żałośnie bezradny ton, jakim mówi Tadzio, staje się w rezultacie irytujący (niechby już może zachowywał się normalnie - i tak widać, że to nie dziecko!), a jego czulenie się z Edgarem - niesmaczne. Wszystkie sceny, w których Tadzio występuje, zaczynają brzmieć fałszywie. Być może lepiej tu było zdecydować się na rozwiązanie radykalne i czysto umownie zaznaczyć dziecięctwo Tadzia - rozwiązania połowiczne są zwykle najgorsze.
Również fałszywie brzmią sceny z udziałem Wałpora - ojca, tym razem dlatego, że grający tę rolę aktor nie potrafił wyjść poza rutynową manierę, operując środkami schematycznymi i niewyszukanymi - za to dość natarczywie.
Nierówna bardzo jest gra Małgorzaty Mielcarek (Kurka Wodna) - sprawia ona wrażenie aktorki niedoświadczonej jeszcze, nie umiejącej przyjąć określonego i konsekwentnego stylu gry. Ma więc wzloty i upadki, często zaś bywa bezbarwna lub ima się niepotrzebnych zupełnie gierek. Edgar (Wojciech Siedlecki) nie potrafi przełamać fałszywego tonu w rozmowach z Ojcem i Tadziem, poza tym jednak - zwłaszcza gdy partneruje będącej niewątpliwie najmocniejszym atutem obsady Irenie Lipczyńskiej (Księżna Alicja) - gra dobrze i przekonująco. Równie sprawnym wykonawcą - choć ze względu na charakter postaci ma ułatwione zadanie - jest grający Korbowskiego Piotr Zawadzki.
Tyle o solistach. Najmocniejszym punktem spektaklu są jednak - mówiąc językiem operowym - ansamble. Tutaj Nyczak dopracował się rozwiązań rzeczywiście wartościowych. Wspólne rytmy grup, dyskretne sformalizowanie układów nagle zakłócające pozornie realistyczny tok dialogu i wyprowadzające akcję z euklidesowych wymiarów sprawiają, że zaczyna się śledzić w tych momentach przedstawienie z dużym zainteresowaniem. Wspomagają je przy tym ogromnie (jak zwykle) udane dekoracje Michała Kowarskiego - bardzo pięknym obrazem jest zwłaszcza widmowa "kazarma".
Zabawne jest ustawienie gorylowatego Jana Parblichenki - jednak przy jego kolejnym pojawieniu się dowcip staje się nieco monotonny. Ostatecznie zarzutem, jaki można by postawić reżyserii, jest to, że giętkie niekiedy i subtelne rozwiązania chwilami kostnieją, dając martwe epizody, w których pusto brzmią wypowiadane przez bohaterów istotne kwestie.
Mówiąc obrazowo - inscenizacyjna siatka, którą sporządził Nyczak, żeby opleść tę trudną do uchwycenia - bo sferyczną - "tragedię", miejscami zawiązana jest zgrabnie i pomysłowo, miejscami pruje się niestety, miejscami jest też zbyt rzadka i przecieka przez nią cenna treść.