Artykuły

Hinduskie bóstwo i inne cienie

Toruńczyk z równą czułością opisuje zarówno starczą fizyczność Kotta, jak i pewne niedomogi jego skądinąd wspaniałego pisarskiego warsztatu ("Był uznanym rekordzistą lapsusów, pomyłek rzeczowych, niedokładnych cytatów - Joanna Szczęsna w Gazecie Wyborczej.

Książkę Barbary Toruńczyk "Żywe cienie" otwiera wspomnienie o niezależnym ruchu wydawniczym w II połowie lat 70. Jest przenikliwy i serdeczny portret Wiktora Woroszylskiego, pod którego okiem terminowała jako redaktorka w wychodzącym poza cenzurą "Zapisie".

Zamykają - dwie rozmowy o "Zeszytach Literackich", kwartalniku, który stworzyła w 1982 r. we Francji, a na początku lat 90. przeprowadziła do Warszawy. "Pomiędzy" umieściła autorka szkice, wspomnienia, eseje pisane i wygłaszane przy różnych okazjach, a poświęcone osobom, które spotkała na swojej redaktorskiej drodze i u których, w ten czy inny sposób, zaciągnęła dług wdzięczności.

W galerii przyjaciół "Zeszytów" znalazł się m.in. Jan Nowak-Jeziorański, który co prawda początkowo uznał pomysł tworzenia nowego pisma literackiego na emigracji za chybiony, ale zmienił zdanie, gdy odniosło sukces w kraju, gdzie było przedrukowywane przez podziemne oficyny. Alina Margolis-Edelman, wspaniała lekarka i działaczka społeczna, która firmowała swoim nazwiskiem stowarzyszenie wydające "Zeszyty" (w tej roli obsadzony musiał być ktoś z obywatelstwem francuskim). A także zaprzyjaźnieni autorzy: Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz czy Jerzy Turowicz. Sylwetki Jana Lebensteina i Pawła Hertza to zaledwie kilka pociągnięć piórem, ale jest też olśniewający tekst o Janie Kotcie "Lustra pamięci". Niekwestionowanemu mistrzowi eseju należał się taki portret.

"Ostatnie lata nie były dla niego łaskawe. Zdradziło go ciało, osaczyła starość i samotność" - rozpoczyna Toruńczyk. Kotta, wybitnego intelektualistę, szekspirologa, znawcę teatru i literatury, w młodości także ideologa i propagandzistę, poznała, gdy był już człowiekiem ponad 70-letnim. Ujął ją entuzjazmem dla "Zeszytów", z którymi współpracował przez 20 lat. Spotkali się zaledwie kilka razy, ale przez Atlantyk (Kott po 1968 r. zamieszkał w Ameryce) krążyły obficie listy.

"Oczy zapalały mu się, kiedy patrzył, a jeszcze bardziej kiedy mówił. Zachłystywał się wtedy własnym głosem i jego dyszkant wznosił się, w miarę jak zaczerpywał tchu, coraz wyżej i wyżej, aż zmieniał się w pienie. Cechowały go: szybkie spojrzenie, szybkie ruchy, szybka, trochę niewyraźna mowa. Miał dużo rąk. Wiły się i jak u hinduskiego bóstwa uspokajały tylko na chwilę, w nieustannym poszukiwaniu krągłego kształtu nieznanego ramienia, kolana, piersi. W teatrze marionetek, niezrównanie przez niego opisywanym, natarczywy Pantalone obskakuje ofiary, przypiera je dziobem do ściany, przewierca, bezceremonialne poklepuje, obrzuca czym ma pod ręką. Jan Kott przyswoił sobie podobną metodę oszałamiania rozmówcy".

Toruńczyk z równą czułością opisuje zarówno starczą fizyczność Kotta, jak i pewne niedomogi jego skądinąd wspaniałego pisarskiego warsztatu ("Był uznanym rekordzistą lapsusów, pomyłek rzeczowych, niedokładnych cytatów. Śmiał się, że jego własna żona nazywała go encyklopedią fałszywych wiadomości ").

Ostatnie książki Kotta, przypomina autorka, wypełniały opisy ludzi. "W przejmujących ujęciach potrafił oddać przymioty osobiste i klimat epoki, idee i pasje, cechy dzieła, umysłowości, niepowtarzalnego talentu. I, nieodmiennie, siebie...". Idąc jego śladem, w eseju o Kotcie daje "przejmujące ujęcia" siebie i losu swojej rodziny.

"Swego czasu [Kott] ujrzał u mnie w Paryżu pewną wciąż piękną kobietę. Zagłębili się w rozmowie". Ta "piękna kobieta" to matka autorki, która podczas okupacji straciła pierwszego męża, uczestnika wojny w Hiszpanii, współtwórca Gwardii Ludowej, ("z nieustalonego rozkazu zlikwidował go partyjny towarzysz"), niespełna roczną córeczkę (zmarła z głodu w domu dziecka, gdy ją zesłano w głąb Rosji), a także matkę (zginęła w getcie łódzkim; ktoś, kto widział ją przed śmiercią, zapamiętał, że była jak zawsze zadbana i miała piękną morelową cerę).

Te tematy pokrywała zawsze w jej domu "lawa milczenia", a Jan Kott w jednej rozmowie "błyskawicznie przeniknął zamkniętą duszę tej kobiety".

Czy jestem niedyskretna, rozszyfrowując to, czego Barbara Toruńczyk nie chciała napisać wprost? Pocieszam się, że nie, bo książka o ludziach nie mogła się przecież obyć bez osobowego indeksu.

"Zmarli znajdowali do niego drogę, nawiedzając go w wielokrotnie ponawianych próbach portretowych - pisze Toruńczyk o Kotcie. - Usiłował na chwilę przywrócić ich do życia. W najlepszych portretach wyczuwa się ich tchnienie i widać, jak ponownie rozsypują się w popiół".

"Żywe cienie" też są próbą zatrzymania Zmarłych w kadrze pamięci. I jednocześnie - autoportretem autorki. Stonowanym i dyskretnym, ale przejmującym.

"Żywe cienie" Barbara Toruńczyk Zeszyty Literackie, Warszawa

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji