Artykuły

Gdy masz w sobie pokorę, niegroźne ci manowce

- Nie mam aspiracji realizowania w Teatrze Małym rewolucji reżyserskich. Chcę, aby był dla widzów miejscem relaksu, rozmowy o człowieku i świecie. Jeśli utrzyma się na mapie łódzkich scen, będzie pięknie - rozmowa z jubilatem Mariuszem Pilawskim, szefem łódzkiego Teatru Małego.

Łukasz Kaczyński: Podczas benefisu mogliśmy ujrzeć Pana w "Emigrantach", których w Teatrze Małym wyreżyserował Krzysztof Rościszewski. To postać ważna na Pana drodze aktorskiej.

Mariusz Pilawski: Byłem studentem, gdy zajrzał on do garderoby i zaproponował granie na prawdziwej scenie. Byłem w grupie, która poszła za jego głosem. Trochę też z musu, bo czas był trudny. To był stan wojenny. W Teatrze imienia Stefana Jaracza w Olsztynie, gdzie debiutowałem, dużo się od niego uczyłem patrząc na szczerość jego wypowiedzi i reakcji na świat: naturalnych, inteligentnych. A ja lubię ludzi inteligentnych i takich, którzy mają coś do powiedzenia o świecie. To osoba, która wyrosła z nurtu pięciu reżyserów obecnych w latach 70. Zaliczali się do niego Izabela Cywińska, Roman Kordziński, Wojciech Jesionka. Długie lata byliśmy na "pan", co zmieniło się dopiero w latach 90., gdy w Teatrze Nowym w Łodzi zrobiliśmy "Emigrantów" wraz z Piotrem Krukowskim.

Czasem wspomina Pan jednak, że nie spotkał reżysera, który by Pana "naznaczył"...

- Pracowałem z kilkunastoma świetnymi twórcami. Dobrze współpracowało mi się z Jerzym Hutkiem, choć on był filologiem, a mnie się lepiej współpracowało z "praktykami". Ciekawym językiem rozmawiał też Paweł Szkotak. Ważna była dla mnie rola Pijaka w "Ślubie" Gombrowicza u Wojciecha Maryańskiego. To był bardzo energetyczny reżyser, który spoci się, a wytłumaczy aktorom swe wizje i racje.

Takim reżyserem był też o pokolenie młodszy Jarosław Tumidajski?

- Cóż, po "Czerwonych kometach" ani on mnie nie pokochał, ani ja jego. Natomiast jest na pewno bardzo myślącym człowiekiem, z bardzo dużą wiedzą. To przedstawiciel młodzieży, która, jak to się mówi, podbija świat.

Tak jak Michał Kmiecik, dwudziestolatek, który wygrał

w Teatrze Powszechnym "Komediopisanie", a na portalu e-teatr.pl chciał "szokować" tezami o Jerzym Jarockim?

- On poszedł o pół, nawet o dwa kroki za daleko. Jako aktor zdążyłem się nauczyć pokory wobec zawodu i świata. Wolę ciszę i skromność od celebracji i przyjmowania pozy wielkiej osobistości. Jeśli Jarocki w sposób niekwestionowany należy do panteonu najsławniejszych polskich reżyserów, to nie można go ot tak wziąć pod but. I to gdy dopiero co oczy zamknął. To jest brak podstawowego szacunku, którego nauczyłem się w garderobie "Nowego" siedząc obok Ludwika Benoit. On zawsze walił prawdę między oczy.

Właśnie odwiedziliście z "Wydmuszką" w Pana reżyserii Festiwal Teatrów Prywatnych. Publiczność chwaliła aktorki między innymi za przekonujące i bez patosu ukazane metamorfozy postaci... - Naprawdę odnieśliśmy sukces. W odnowionym Centrum Kultury w Siedlcach na widowni był komplet widzów. Około czterystu osób. Loretta Cichowicz i Malwina Irek grają zazwyczaj przed 140-osobową widownią Teatru Małego. Mieliśmy jak się okazało niesłuszne obawy czy większa sala ich nieco nie stłamsi. Obie zagrały koncertowo, bawiąc i wzruszając publiczność do tego stopnia, że brawa rozlegały się w trakcie spektaklu pięć razy, a do ukłonów wychodziliśmy sześć razy. Publiczność dziękowała nam też na foyer, a dyrektor festiwalu, Mariusz Orzełowski, zachwalał aktorski kunszt, mądrość sztuki i całe jej wykonanie. Przed nami grał między innymi Teatr Kamienica, a niebawem "Polonia" Krystyny Jandy. Werdykt poznamy 15 grudnia. Loretta w tej chwili urasta do rangi czołowej aktorki "Małego". W niedawnym koncercie piosenek Bułata Okudżawy wykonała po rosyjsku między innymi "Arbat" i ludzie byli zachwyceni. Mamy dobre relacje i także stąd, jak sądzę, jej bardzo dobra rola w "Wydmuszce". W "Tangu", od którego reżyserowania na razie odszedłem, było siedem osób na scenie i cała masa osobowości. Są aktorzy, którzy muszą przez siebie przepuścić pomysły reżysera. Ja po części też taki jestem. Ale gdy staję naprzeciw reżysera wytrawnego, jak Krzysztof Rościszewski, to jednak ulegam. Chyba, że widzę, iż prowadzi...

Na manowce?

- Nawet nie, bo temu czasem można się poddać. Gdy z panem Orzechowskim, dyrektorem Teatru Wybrzeże, pracowaliśmy nad "Mieszczanin szlachcicem", miał on swoje koncepcje szczególne,

jak ta, że mojego nauczyciela tańca trzeba "gejować", czyli iść w kierunku homoseksualizmu. Nie miałem z tym problemu, ale jakoś mentalnie sprawiało mi to trudność. Czasem tak myślę, że może te opory wynikają z nieuświadamiania sobie czegoś o nas samych. Tak czy inaczej pokazują, jak cienka jest granica między życiem prywatnym a tym, co kreuje się na scenie. I niestety, jeśli nie sięgnie się do życia prywatnego, to na scenie nie uda się właściwie wykonać roli.

Skąd ciągoty do literatury rosyjskiej i choćby "Romans z Czechowem" na afiszu "Małego"?

- Literatura rosyjska, także dramat, jest w swej formule odczytywania świata bardzo jednorodna. Dorobek Maksyma Gorkiego, Ilji Ufa i innych jest dla mnie podstawą odczytywania świata. Ale wolę literaturę rosyjską niż anglosaską, która też mnie bardzo inspiruje. W Rosji jest coś, co można nazwać pewnym rodzajem "wyrzygania", oczyszczenia. Najpierw upadek na samo dno, utaplanie się w nim, a potem wyniesienie.

Ma Pan bogaty dorobek filmowych epizdów i pracę reżysera dubbingu, o czym mało kto wie...

- Z moich ról cenię tylko kilka: w "Psach" Pasikowskiego,

nominowanej do Oscara "Męskiej sprawie" Sławomira Fabickiego, "Kontrolerach" Petera Vogta, gdzie grałem przyjaciela głównego bohatera. Dubbing to jest żal, który do śmierci nie minie. To była najbardziej kapitalna przygoda, jaką w życiu przeżyłem. Gdy zachorowała pani Malwina Horodecka, reżyser dubbingu w Łodzi, Krzysztof Kupsz zaproponował, bym zrobił jeden odcinek serialu. Tak się zaczęło. Uczestniczyła w tym cała masa łódzkich aktorów. Ale wtedy dubbing nie był tak doceniany jak dziś i tak prężny. Jako aktor podkładałem zaś głos, śmiesznie go modulując, choćby do postaci Megamózga w serialu animowanym "Widget". Kto żyw, tego zapraszałem, po pana Bogusława Sochnackiego włącznie. Raz nawet mogłem mu dać uwagę, gdy grał władcę pewnej wyspy. Poprosiłem, by pomyślał o tej postaci jak o Prosperze z "Burzy" Szekspira. Wszedł do studia i zrobił swą pracę doskonale.

Czego Panu życzyć?

- Nie mam aspiracji realizowania w Teatrze Małym rewolucji reżyserskich. Chcę, aby był dla widzów miejscem relaksu, rozmowy o człowieku i świecie. Jeśli utrzyma się na mapie łódzkich scen, będzie pięknie. Rozmawiał Łukasz Kaczyński

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji