Dwie "Medee" w Teatrze Kameralnym
DRAMAT antyczny zjawia się na naszych scenach dość rzadko, mimo, że za każdym razem budzi zainteresowanie. Częściej oglądać można jego polskie, lub obce trawestacje współczesne, w których mit, będący podstawą tragedii greckiej staje się pretekstem do rozważań ogólniejszej natury. Połączenie w ranach jednego wieczoru na tej samej scenie utworów o wspólnej tematyce, oddzielonych jeśli idzie o czas powstania niebagatelna liczba 2400 lat jest pomysłem wyjątkowym. Co prawda Eurypides, najmłodszy z trójki greckich tragików, tworzy postaci swych bohaterów w sposób bliższy naszej psychice, niż czynili to Ajschylos i Sofokles, Jan Parandowski natomiast jest pisarzem rozmiłowanym w starożytności, twórczość ich dzieli jednak ponad dwadzieścia trzy wieki, czyli wszystko: pogląd na świat, tradycja kulturalna, rodzaj teatru.
Dlatego porównanie dwu wersji mitu o Jazonie, bohaterze słynnej wyprawy Argonautów po złote runo - i Medei jego nieszczęśliwej żonie, co wywieziona z rodzinnej Kolchidy do obcej Grecji i tam przez męża porzucona, zamordowała własne dzieci, by zburzyć spokój i szczęście wiarołomnego - stać się może wydarzeniem teatralnym. O ile oczywiście inscenizator pozostanie wierny stylom, jakie reprezentują obaj autorzy. W Teatrze Kameralnym tak się jednak nie stało.
Tragedii greckiej odebrano to, co stanowi jej istotę, umiar i szlachetny patos. Dramat starożytny nie znosi drobiazgowego psychologizowania, gestów wystudiowanych ze szczegółową troską o realizm. Nie pomagają one w jego zrozumieniu, odwrotnie - istotę konfliktu czynią tym bardziej nieprawdopodobną, im bardziej starają się ściągnąć ją do wymiaru spraw zwyczajnych. W nerwowej szarpaninie aktorów, pośród gwałtownych ruchów i przy nadmiernie demonstrowanym "przeżywaniu" ginie prawdziwy tragizm.
Dlatego Eurypides w Teatrze Kameralnym przekształca się w trzeciorzędny melodramat, dlatego czyn Medei wydaje się niewytłumaczalny, zaś w porównaniu ze swą histeryczną żoną (Zofia Petri), Jazon (Stanisław Niwiński) staje się wbrew intencjom autora postacią sympatyczną i godną współczucia. Dzieciobójstwo jest tu wytłumaczalne jedynie jako dzieło obłąkanej.
Chwyty reżyserskie zmierzają zresztą w określonym kierunku: pragną dramat Eurypidesa jak najbardziej "unowocześnić", zaś jego bohaterów wepchnąć siłą w konwencje obowiązujące w czasach nam współczesnych. Jest to zabieg skazany na niepowodzenie, co więcej sprawia on, że niejasny staje się sam pomysł zagrania "Medei" Eurypidesa z "Medeą" Parandowskiego. Utwór ostatni jest bowiem - bliskim naszemu światopoglądowi - komentarzem do utworu pierwszego. Jeśli zaś temu odebrano właściwy sens, sam spór staje się bezprzedmiotowy. Tym bardziej, że i dramat Parandowskiego nie wyszedł bez szwanku, gubiąc na scenie warszawskiej wiele poetyckiego uroku oraz - co gorsza - swą zasadniczą myśl.
Akcentowane silnie w utworze zetknięcie dwu odmiennych kultur i temperamentów: Kolchidy i Grecji; Medei i Kreuzy, czy wreszcie Medei i Jazona - straciło swą rangę choćby poprzez fakt, że bohaterka tytułowa była tu po prostu pretensjonalną i upozowaną panną z warszawskiej kawiarni. Zresztą poza Alicją Pawlicką (Kreuza) żaden z aktorów nie dorósł do swej roli. Jedynie jej i Janowi Machulskiemu (Glaukos) udało się też uniknąć zbytecznych gestów.
Przedstawienie będzie się zresztą prawdopodobnie cieszyć powodzeniem. Bowiem jak napisał kiedyś autor "Medei" współczesnej: "mogą się w nas wypalić wszystkie ciekawości, mogą nam do cna zobojętnieć wszystkie sprawy ziemi, ognia, wody i powietrza, ale nigdy nie pozostanie nam obcy ten ktoś z nas samych - człowiek - który w jakimkolwiek czasie i w jakiejkolwiek stronie świata cierpiał, spodziewał się, bladł, ożywał".