Artykuły

Pudełko z nonsensami

Na szczęście mamy to już za sobą. Odbyła się kolejna premiera opery wyreżyserowanej przez Mariusza Trelińskiego. Balon nadmuchany w ostatnich dniach przez najróżniejszej maści media pękł z hukiem.

Przedstawienie "Don Giovanni" pokazuje, że talent Mariusza Trelińskiego, przynajmniej w dziedzinie opery, znalazł się na równi pochyłej od wspaniałej "Madamy Butterfly" do nudnego i efekciarskiego, choć nieefektownego ostatniego spektaklu.

"Don Giovanni" Trelińskiego to wielkie nic. Tym razem na scenie nie ma nawet ładnych obrazów, które silnie oddziaływały na widza w jego poprzednich realizacjach. Cała akcja rozgrywa się w czarnym pudełku, które bywa w rozmaity sposób podzielone świetlistymi liniami - w pionie, poziomie lub w kratkę. Ma to mieć coś wspólnego z matematycznością muzyki Mozarta. Dla mnie to po prostu abstrakcyjna przestrzeń, czerwone linie kojarzą mi się raczej z laserowymi czujnikami strzegącymi cennych eksponatów w muzeum. Kłopot zaczyna się, gdy libretto wyraźnie określa miejsce akcji, na przykład balkon czy cmentarz. Tam reżyser ucieka się do dość mętnych rozwiązań. Błądzenie bohaterów wśród światłowodowych nitek nie jest w stanie wytłumaczyć, dlaczego Donna Elwira bierze Leporella za jego pana, Don Giovanniego, i prowadzi z nim namiętną rozmowę. Nie wiem też czemu przypisać, że naiwna Zerlina, tu typowa "blondynka", śpiewa przeprosiny do swego Masetta, ale wymyka się do Don Giovanniego wśród tańczących zielonych ostrosłupów. Rozumiem, że miały to być strzyżone krzewy, wśród których gubi się wieśniak Masetto.

W licznych przedpremierowych wypowiedziach i wywiadach reżyser mówił, że reżyseruje muzyką, nie wychodzi od tekstu, bo słowo i tak nie do końca dociera do widza. Zapomniał, że wielu widzów śledzi tłumaczenie libretta wyświetlane nad sceną. I tu zbyt często powstaje rozdźwięk. Nad sceną jak wół jest napisane: "statua Komandora, człowiek z marmuru", a na cmentarzu pomnika Komandora w ogóle nie ma. Z drugiej strony inscenizacja Trelińskiego zbyt często grzeszy prostą ilustracyjnością, stąd zatupanie arii katalogowej przez biegające po scenie frywolne mniszki i czeluści zapadni otwierające się przed Donną Elwirą podczas arii w II akcie.

Mariusz Treliński zapowiadał, że jego "Don Giovanni" będzie spektaklem wielkich kontrastów między dramatycznością i komizmem inspirowanym teatrem dell'arte. Tymczasem dramatyzm wypada żałośnie sztampowo i konwencjonalnie, a komizm zamienia się w niesmaczną bufonadę. Sługa Leporello robi więc za typowego "dośmieszacza" spektaklu, a chwat Masetto przeistacza się w kopanego i poszturchiwanego przygłupa. Treliński cytuje też znowu samego siebie. Pytania, co tym razem będzie się świecić i co białego będzie pełzać po scenie były w pełni uzasadnione. Uspokajam, że dużo się świeci i jeszcze więcej pełza.

Kostiumy projektu Arkadiusa generalnie ani nie zachwycają, ani nie szokują, z widowni bowiem trudno docenić, że zostały wykonane nowatorskimi technikami i są np. ozdobione nadrukami grafik. Gorzej, że kostiumy te często nie pozwalają artystom śpiewać, grać, a nawet chodzić. A już zbrodnią należy nazwać zmuszanie śpiewaków do różnych "ewolucji w parterze" w ogromnych sukniach i perukach lub do śpiewania na czworakach.

Najśmieszniejsze momenty przedstawienia zawdzięczamy właśnie kostiumom. Nic tak nie bawiło publiczności jak omdlenia Donny Elwiry, która nieustannie musiała w takich razach przytrzymywać sobie perukę.

Nic też dziwnego, że w takich, warunkach niewielu solistów zadowalająco wywiązało się z zadań wokalnych, jakie postawił przed nimi Mozart. Adam Zdunikowski występujący w roli Don Ottavia był tego dnia wyraźnie niedysponowany lub nie dość skoncentrowany, miał wyraźne problemy z czystością intonacji.

Lada Biriucov z kolei rozporządza za mało giętkim i zbyt ciemnym głosem, by wykonywać partie Donny Elwiry. Nieźle wypadł Masetto Piotra Nowackiego, szkoda że artysta musiał więcej energii włożyć w wygłupy niż w śpiew. Ładne momenty miała również Zerlina w wykonaniu Katarzyny Trylnik. W roli Donny Anny udanie zaprezentowała się Iwona Hossa. Jej głos świetnie brzmiał w ansamblach i choć w pierwszej arii było trochę za dużo wibrata, druga wielka aria "Non mi dir" zabrzmiała pięknie i z uczuciem.

Mariusz Kwiecień mógłby interesująco wykonać partię Don Giovanniego, gdyby włożył więcej wysiłku w jej dopracowanie, zróżnicowanie operowania głosem, wyrównania rejestrów. Niestety, wrażenie pięknej barwy i nośności głosu zatarły problemy w górze skali w Serenadzie z II aktu i pomyłki w tekście. Niespecjalnie też dało się wyśledzić zarówno w grze, jak i śpiewie artysty owo rzekome znużenie uwodziciela.

Bardzo sprawnie, a jednocześnie subtelnie grała orkiestra Teatru Wielkiego. Jacek Kasprzyk poprowadził dzieło Mozarta w nieco wolniejszym tempie, czasami zaskakująco lirycznie. Gorzej było, gdy grała orkiestra balowa umieszczona zgodnie z intencją kompozytora na scenie. Zbyt dalekie jej ustawienie powodowało zbyt duże przesunięcie czasowe i rozjeżdżanie się zespołów i solistów.

Ozdobą przedstawienia był występ Romualda Tesarowicza w roli Komandora. Właściwie jedynie po to, by posłuchać go w finałowym tercecie z Don Giovannim i Leporellem (buczący bas Jacka Janiszewskiego) warto było wytrwać do końca tego nonsensownego spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji