Artykuły

Z rozmów trzech króli o teatrze

[brak daty]

KASPER: Drodzy przyjaciele, od pierwszego i jedynego dotąd, niestety, spotkania upłynęło sporo czasu. Wybaczcie tedy, że wyjdę nieco "na proscenium" i zwrócę się do publiczności (czytającej), aby przypomnieć, że kiedyś, u schyłku lata, spotkaliśmy się nad Wisłą i rozmawialiśmy o uwspółcześnianiu Szekspira na przykładzie aktualnych wówczas przedstawień warszawskich.

MELCHIOR: Dziś znowu znaleźliśmy się nad Wisłą, tylko że nie u podnóża miejsca gdzie stał warszawski Zamek Królewski, lecz u stóp majestatycznego Wawelu. Cieszy mnie, że królewskość miejsca jest zachowana; przeraża - ten

diabelny wiatr od rzeki. Może schronimy się do Smoczej Jamy?

BALTAZAR: Czy macie ze sobą świeczki? A po drugie, byłe mieszkanie głupiego potwora nie wydaje mi się miejscem dla nas stosownym.

KASPER: Panowie, wiatr jednak przycicha i wschodzi księżyc, przystąpmy zatem do rzeczy. Mamy w świeżej pamięci przedstawienie Eurypidesowej "Medei" w Teatrze Kameralnym. Pamiętamy również liczne recenzje na temat tego spektaklu, w większości bardzo pozytywne, żeby nie powiedzieć entuzjastyczne. Jest o czym pomówić.

BALTAZAR: Jeśli już mamy koniecznie mówić (ja bym wolał pośpiewać), to tylko o recepcji tego przedstawienia. To jest jedyny temat wart dyskusji.

MELCHIOR: Trudno byłoby jednak zakładać, że wszyscy czytelnicy znają przedstawienie. Nie możemy więc obracać się wyłącznie w sferze wniosków, trzeba sięgnąć także do przesłanek. Ale jeśli wolisz, możemy zacząć od recepcji krakowskiej "Medei" u krytyki i publiczności.

KASPER: Doskonale. A więc jak już wspomniałem, inscenizacja "Medei", dokonana przez Lidię Słomczyńską w podwawelskim grodzie, wzbudziła zachwyt wśród części krytyki. Nie spotkałem się z recenzją, która dyskutowałaby z przedstawieniem. Przeczytałem natomiast w tytule jednego artykułu określenie "rewelacja teatralna". Dlaczego zatem powiedziałem "wśród części krytyki"? No, po prostu dlatego, że nie wszyscy krytycy wypowiadali się o tym spektaklu.

MELCHIOR: Gwoli ścisłości muszę ci przerwać. Ukazały się także recenzje krytyczne, na przykład Grenia ("Życie Literackie") czy Wolickiego ("Nowa Kultura").

KASPER: Dziękuję ci za to skrupulatne sprostowanie. Jak dobrze nam wiadomo, obok krytyki drukowanej istnieje opinia niedrukowana, opinia środowiska teatralnego. Głosy tej opinii na temat przedmiotu naszej rozmowy są już bardzo zróżnicowane.

BALTAZAR: Nie powiedziałeś jednak o opinii, która mnie zawsze obchodzi najbardziej, o opinii widowni. Nie przerywaj. Wiem dobrze, że poznać ją jest najtrudniej. Spróbujmy jednak może przypomnieć sobie, jak reagowała publiczność na przedstawieniu, któreśmy obejrzeli.

MELCHIOR: O ile dobrze zaobserwowałem, publiczność była wzruszona, głównie zresztą pod koniec spektaklu. Znam, Baltazarze, twój krańcowo krytyczny stosunek do tego (przedstawienia. Ale musimy stwierdzić, że coś jednak w nim ludzi "bierze".

BALTAZAR: Otóż interesuje mnie odpowiedź na pytanie, komu się ono podoba. W jakim środowisku, w jakim kręgu ludzi wywołało uznanie. Recepcja tego spektaklu, taka o jakiej mówiliśmy, wydaje mi się zjawiskiem typowym. "Medea" w krakowskim Teatrze Kameralnym podoba się pewnemu określonemu kręgowi odbiorców. Wyznawcom "nowoczesności" w stylu prezentacji teatralnych przywiezionych niedawno do Warszawy przez teatrzyk z Opola. Określenie moje nie jest dokładne, ale wiecie mniej więcej o co mi chodzi. Wydaje mi się tedy, że inscenizatorka "Medei" wybrała tę falę i znalazła wdzięczny odbiór.

KASPER: Nie, z tym stanowiskiem nie mogę się zgodzić. Jest za wąskie i w ogóle wydaje mi się fałszywe. Sprawa naszej "Medei" jest i szersza, i bardziej złożona, niż to wygląda w ujęciu Baltazara. Przede wszystkim zaś całkowicie nie zgadzam się z zaszeregowaniem tego przedstawienia do zjawisk artystycznych, czy - jak uważa mój "przedmówca" - pseudoartystycznych, o których wspomniał. Sądzę, że nie sposób wrzucić Medeę z krakowskiego teatru do wspólnego worka z tamtymi eksperymentami. Mianowniki zbyt się chyba różnią.

MELCHIOR: Baltazar rzucił tezę, która nareszcie wywołała ostry spór. Ze swej strony - znowu gwoli ścisłości - muszę sprzeciwić się jego zdaniu na temat kręgu odbiorców, którym się przedstawienie podoba. Myślę, że jest on znacznie szerszy niż to określił Baltazar. Przypadkowo rozmawiałem o wrażeniach z widowiska z tzw. zwykłymi widzami; z pewnym starszym, poważnym człowiekiem i z młodą panienką, którą uważam za rozsądną. Oboje (niezależnie od siebie) powiedzieli, że przedstawienie na nich podziałało. Sam uważam, że prymitywizuje ono, a nawet fałszuje dzieło Eurypidesa, ale trudno mi było oczywiście w krótkiej rozmowie przekonywać moich sympatycznych rozmówców, że w tej greckiej sztuce sprzed dwu i pół tysiąca lat kryje się więcej ciekawych spraw, i może trochę innych, niż to co zobaczyli na scenie.

BALTAZAR: A co w ogóle zobaczyli? Całe przedstawienie wydaje mi się tak zrobione, a raczej tak "niezrobione", że analiza jakichkolwiek jego treści jest zbędna, a może nawet niemożliwa, jeśli mamy rozmawiać poważnie. W teatrze interesuje mnie, czy mam do czynienia ze zjawiskiem w pełni artystycznym, czy też nie. Jeśli nie, to nie mogę rozmawiać o jego treści, gdyż jej nie widzę. Treść jest dla mnie w sztuce sprawą pierwszorzędną, ale też istnieje ona w niej naprawdę dopiero wtedy, kiedy jest przekazana w sposób artystyczny. Takie są moje przekonania.

KASPER: Bardzo piękne jest twoje credo i ogromnie surowe. Zapewne masz rację. Należy stawiać wysokie wymagania, wymagania najwyższe, jeśli chce się od sztuki czegoś oczekiwać. Słyszałem już nieraz głosy, odosobnione zresztą, że nasza krytyka teatralna stawia na ogół za małe wymagania. Wiem także, że często zdarza się to i na tych łamach. Sam jednak wyznaję zasady bardziej pragmatyczne. Sądzę, że należy przyjąć to co jest rzeczywistością dzisiejszej naszej sztuki teatralnej (jeśli oczywiście nie jest to elementarną nieudolnością) i próbować dyskusji rzeczowej. Wierzę, że są z tego jakieś pożytki.

MELCHIOR: Wbrew waszym oczekiwaniom (wciąż patrzyliście na mnie) nie przyłączę się w tej chwili do waszej interesującej wymiany myśli "zasadniczych". Wracam do "Medei" i jej widzów. Drogi Baltazarze, oni jednak coś w tym przedstawieniu zobaczyli. Nie twierdzę, że wszyscy, ale w każdym razie ci, o których wam mówiłem.

KASPER: Oczywiście. Mimo, powiedzmy, niedoskonałego skoordynowania artystycznego spektaklu (wynikłego chyba nie tyle z nieudolności warsztatowej, ile z dość upartej metody widocznej w tym "szaleństwie"), jego zamierzenia treściowe są aż nadto jasne. Wyraża je przede wszystkim sposób ujęcia i zagrania tytułowej roli, którą odtwarza reżyserka przedstawienia.

MELCHIOR: Zamierzenia inscenizacji wyłożył również kierownik literacki Teatru, Henryk Vogler, w programie teatralnym.

BALTAZAR: Komentarze w programach nie mają istotnego znaczenia, jeśli przedstawienie nie tłumaczy się samo.

KASPER: Naturalnie. Nie sądzę zresztą, by ktokolwiek, na kogo Medea w tej inscenizacji oddziałała, zrozumiał ją dokładnie tak, jak to wyłożono w tym artykule. Jest to tak sprzeczne z istotą tragedii, że po prostu niemożliwe do odczucia. Myślę tu głównie o określeniu przez Voglera motywów działania Medei jako motywów właścicielki, posiadaczki, dla której mąż jest "rzeczą", którą sobie kupiła. Kiedy owa "rzecz" wymyka się jej z władania - czytamy dalej w programie - bohaterka Eurypidesa woli ją zniszczyć "niżby ktokolwiek inny miał jej używać"! Oto filozofia plemienia barbarzyńców, starożytnych a także współczesnych. "Oto filozofia systemu społecznego, obyczajowego, etycznego, który w skrócie nazywamy mieszczaństwem" - Teraz już rozumiemy: krakowska "Medea" 1960 r. sprowadza tragedię Eurypidesa do sprawy "mieszczańskiej", w celach - antymieszczańskich.

BALTAZAR: Sprowadzenie, a raczej "ściągnięcie" postaci Medei do wymiarów mieszczańskich, uczynienie z jej tragedii typowo drobnomieszczańskiego dramatu porzuconej żony - są to rzeczy rzeczywiście widoczne w przedstawieniu. Osobiście nie miałbym nic przeciwko takiej interpretacji, gdyby całość byłą nienagannie i przekonywająco "przeprowadzona" w podobnym duchu.

MELCHIOR: Tu znowu nie zgadzamy się ze sobą. Jestem gotów nawet uznać, że zostało to w tej inscenizacji zrobione. I tu dopiero zacząłbym się ze spektaklem sprzeczać. Zwłaszcza z rolą tytułową, której, zamierzone zresztą, wulgaryzmy były dla mnie nie do zniesienia. Kiedy słuchałem niektórych rozmów bohaterki z Chórem wydawało mi się, że jestem w maglu.

BALTAZAR: W moim odczuciu tylko ów właśnie ton z Zapolskiej brzmiał w przedstawieniu autentycznie. Wszystko inne zrobione zostało przez reżysera i aktorkę "nie swoimi środkami". Czuło się tam jak gdyby "wyrzucenie" z własnej poetyki i w tym właśnie widzę swoisty konformizm całej tej pracy.

KASPER: A jednak owe tony drobnomieszczańskie, tony z kuchni (w znaczeniu dosłownym) czy z magla i mnie bardzo drażniły w roli Medei. Za chwilę powiem dlaczego. Ale spróbujmy wejść na moment w założenia inscenizatorki i wykonawczyni tytułowej roli, te, które widzimy w widowisku. Oto "historyjka", jak pisze Vogler, którą rzeczywiście można zaobserwować na którejś z ulic, czy w którejś z nędznych izb polskiego miasteczka, jedno z tych pospolitych wydarzeń, o których donoszą czasem gazety popołudniowe. Zdradzona żona, która zębami i pazurami walczy o wiarołomnego męża. Obojętne czy kocha go jeszcze czy nie; walczy o ocalenie rodzinnego stadła, o zachowanie domu i ojca dla swych dzieci. Widzi w tym bowiem rację swego bytu, choćby tylko materialnego. Na pewno nieraz spotykaliśmy takie kobiety i takie sytuacje. Zgadzam się z Baltazarem, że ten ton jest i w przedstawieniu i w roli Słomczyńskiej autentyczny. Nawet bardzo. Twarz krakowskiej Medei, sucha i zacięta; niesympatyczna, oschła powierzchowność, pod którą czujemy skłębione i zapiekłe "wnętrze"; głos niemiły i nieco schrypnięty, w którym drgają jednak żywe uczucia - wszystko to naprawdę przypomina mi osoby widziane, nawet znane. Więcej - wszystko to wywołuje współczucie dla tej ograniczonej, ale ciężko przecież skrzywdzonej kobiety. Tylko że to jest dopiero punkt wyjścia. Medea - u Eurypidesa zresztą kobieta piękna i w dodatku czarodziejka - znalazłszy się w takiej właśnie sytuacji skarży się Chórowi złożonemu z niewiast korynckich, "przybyłych pod jej dom - jak czytamy w tekście - celem okazania jej swego współczucia". A więc najpierw na oczach Chóru przeżywa swój dramat, ale następnie obmyśla plan zemsty i realizuje ją. "Medea" Eurypidesa jest tragedią kobiecej zemsty - tak głoszą obiegowe, szkolne określenia. Tylko przypomnijmy sobie, jaka jest zemsta bohaterki. Najpierw w wymyślny sposób powoduje śmierć narzeczonej Jazona, następnie zaś morduje własne i Jazonowe dzieci. I dopiero ten ostatni akt zemsty jest punktem kulminacyjnym tragedii.

MELCHIOR: Zdaje się, że rozumiem, do czego prowadzisz swój długi wywód. Dzieciobójstwo nie jest faktem powszechnie spotykanym w kręgach drobnomieszczańskich...

KASPER: No pewnie, że nie. Ale tylko to chciałem powiedzieć. Zamordowanie przez Medeę własnych dzieci jest tym momentem, który umieszcza akcję w innych wymiarach, wymiarach nic nie mających wspólnego z pospolitością i codziennością (te cechy tak chętnie wymieniają twórcy krakowskiej inscenizacji jako novum wniesione przez Eurypidesa), w wymiarach, choćby czysto umownie rozumianych - tragedii antycznej.

BALTAZAR: Umowny kostium tragedii greckiej jest w przedstawieniu w Teatrze Kameralnym zachowany...

MELCHIOR: Ale nie ma w tym spektaklu wielkiego, ogólnoludzkiego oddechu tej tragedii, który dochodzi do nas - nie ma co do tego wątpliwości - przeskakując owe dwa i pół tysiąca lat jak niewielki strumyk.

BALTAZAR: Czyżbyś był w ogóle przeciwny próbom większego zbliżenia do współczesności dramatu antycznego drogą określonych interpretacji scenicznych?

MELCHIOR: Nic podobnego. Mogę jednak dyskutować z próbami zewnętrznymi i fałszywymi. Zastanów się, co powoduje, że publiczność na przedstawieniu krakowskim najpierw się trochę nudzi, a dopiero pod koniec jest wzruszona...

KASPER: Końcowa partia spektaklu od chwili, gdy oszalała Medea decyduje się na zabicie dzieci, o którym to czynie wie, że będzie jej klęską, a zwłaszcza jej ostatnia rozmowa z Jazonem, zabrzmiała nagle czysto i prosto. Nie chodzi tu tylko o sprawy formalno-warsztatowe. Tam po prostu odpadły zamierzenia interpretacyjne, o których tyle już powiedzieliśmy. I musiały odpaść, gdyż nie wytrzymują one próby akcji tragedii Eurypidesa, zwłaszcza jej finału.

MELCHIOR: Ale w ten sposób, biorąc pod uwagę całość widowiska, nie otrzymaliśmy właściwie ani tych ciekawych zdobyczy psychologicznych i(to była istotna nowość Eurypidesa w stosunku do jego dwóch potężnych poprzedników), ani wielkiej i całkiem współczesnej katharsis, jaką można by dziś wynieść z przedstawienia "Medei". Wynieśliśmy jedynie porcję współczucia dla bohaterów. Oczywiście współczucia, a nie nienawiści do mieszczańskiej mentalności bohaterki, jak tego chciał zapewne Vogler. W stosunku do tragedii antycznej takie pojęcia jak "potępienie" czy "obrona" któregoś z bohaterów nie mają chyba większego zastosowania. Istotny jest jedynie węzeł tragiczny i płynący zeń oczyszczający wstrząs, jak to nazywali dawni Grecy.

KASPER: Zauważyliście zapewne, że końcowa rozmowa Medei i Jazona rozgrywa się już bez udziału, bez obecności scenicznej Chóru. To zresztą bardzo pięknie rozwiązana scena. Pamiętacie to wyjście Medei z domu, z głębi sceny, po zabiciu dzieci: idzie wolno, ze znieruchomiałą twarzą, ku przodowi, ciągnąc za sobą wstęgę czerwonej materii. Ta wstęga krwi ich dzieci rozdziela na zawsze byłych małżonków. Toczą swą ostatnią rozmowę, brzmiącą jak milknący, elegijny akord, na przeciwległych krańcach sceny, a potem mijają się odchodząc w przeciwnych kierunkach, donikąd.

Wdałem się w opis, a przecież o czym innym chciałem mówić. Finał rozgrywa się bez obecności Chóru, a więc bez owych ozdóbek formalnych, których nosicielem jest w tym widowisku właśnie Chór. Owszem, kilka rozwiązań sytuacyjnych Chóru zasługuje na uwagę, są one "same w sobie" ładne i pomysłowe. Ale ten ożywiony, będący ciągle w ruchu Chór staje się monotonny i natrętny, kiedy jego "spacery" i wieńcowe układy przestają cokolwiek znaczyć, kiedy stają się nielogiczne, bezzasadne, słowem - czysto formalne. Przy tym, kiedy reżyserka mając na scenie Chór wprowadza w pewnym momencie głos płynący z głośnika - zaczynamy być zażenowani.

BALTAZAR: Wybaczcie, ale Chór w ogóle wydał mi się w tym przedstawieniu najbardziej amatorski.

MELCHIOR: Niezupełnie się z tym zgadzam. Choć trzeba dodać, że składa się on ze statystek, czyli z dziewcząt - jak można wnosić - ze szkoły muzycznej, bardzo ładnie, wielogłosowo śpiewających większość swoich partii, jak w chórach kościelnych... Muzyka Kaszyckiego nie jest zresztą złym elementem tego widowiska, podobnie zresztą jak przekład Stanisława Milera.

BALTAZAR: Tak, wszystko to jest dobre "samo w sobie". Ale czy przy tych wszystkich jaskrawych niekonsekwencjach i nielogicznościach z punktu widzenia zasad dramaturgicznych przedstawienia (nie zaś efektów i pomysłów sytuacyjnych, których widowisku nie brak) można mówić o efekcie całości?

MELCHIOR: Okazuje się, że można, bo sporo już tutaj powiedzieliśmy. Jest to w końcu przedstawianie interesującego i zdolnego reżysera, zrobione w poważnym teatrze.

KASPER: Dlatego nie zgodziłem się na początku z zaliczeniem go do owych modnych, "piwnicowych" i wąziutkich eksperymentów "nowoczesnych" brodaczy, którzy czasem zresztą nie noszą bród. Sprzeciwiłem się temu jeszcze z innego powodu: "Medea" w Teatrze Kameralnym bynajmniej nie przekształca Eurypidesa na tyle, aby w ogóle stracić kontakt i z Eurypidesem, i z teatrem antycznym. Mamy tu raczej do czynienia z przykładem, kiedy twórcy przedstawienia mówią publiczności: to jest Eurypides, to jest antyk, który chcemy do was zbliżyć poprzez pewną naszą propozycję podania głównego wątku.

MELCHIOR: Zgoda, tylko że ta akurat propozycja wobec dzieła teatru greckiego okazała się niestety nieadekwatna. I z tego właśnie wynikła rzecz niedobra, bo swego rodzaju mistyfikacja, a nawet falsyfikat artystyczny. To właśnie najbardziej mnie irytuje: spektakl zachowując Eurypidesowe pozory daje widzowi coś innego, coś mniejszego i mniej ciekawego niż tragik grecki. I to swego rodzaju oszustwo wobec widza wydaje mi się najbardziej niebezpieczne przy tego rodzaju próbach uwspółcześniania.

BALTAZAR: Powiedzieliście na początku, że coś jednak ludzi w tym przedstawieniu interesuje.

KASPER: Po wszystkich naszych dywagacjach bałbym się stwierdzić, że powodem tego zainteresowania jest jedynie owa własna, "współczesna" propozycja inscenizatorów. Może "bierze" widzów to, co zostało w przedstawieniu z propozycji Eurypidesa?

BALTAZAR: No, a co poczniemy z entuzjazmem części krytyki i widzów wobec "nowoczesnej rewelacyjności" spektaklu krakowskiego?

MELCHIOR: Jeśli zamierzenia twórców inscenizacji znalazły taki oddźwięk, świadczy to dobitnie o tym, że istnieje potrzeba, istnieje zamówienie, społeczne na jakieś nowości w teatrze, pilne i niecierpliwe zapotrzebowanie na jego dzisiejszość. Że chce się jednak od teatru czegoś innego niż to co było dotąd, innego - czasem za wszelką cenę, bez oglądania się na straty. A przecież trzeba niekiedy zwrócić uwagę na "koszty własne". Niestety krytycy robią to rzadko. Rzadko także przyglądają się bliżej warsztatowej jakości przedmiotu swoich rozważań.

KASPER: Wymaganie od teatru nowości i współczesności jest najzupełniej naturalne i uzasadnione. Istnieją tylko różne drogi i różne sposoby uwspółcześniania teatru, nawet tego teatru, który gra tragedię sprzed dwu i pół tysiąca lat. Należy je od czasu do czasu "przeczyścić".

BALTAZAR: Coś w tym rodzaju wynikło może troszkę z naszej rozmowy. A do Jamy, w której mieszkał kiedyś żarłoczny potwór, już chyba rzeczywiście nie pójdziemy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji