Jak wystawić Medeę?
Ba, gdybym znała odpowiedź na powyższe pytanie, siedziałabym nie na widowni Teatru Dramatycznego, lecz gdzieś za kulisami, czekając na frenetyczne oklaski, owacje, okrzyki "reżyser! reżyser!" i czołobitne recenzje. Ale obecność na widowni dała mi odpowiedź na pytanie nie mniej ważne: Jak zagrać Medeę? Odpowiedź brzmi po prostu: jak Jadwiga Jankowska-Cieślak.
Spektakle naprawdę i bez reszty złe pojawiają się w gruncie rzeczy równie rzadko jak arcydzieła. Inaczej mówiąc, niewiele jest złych przedstawień, w których nie można by znaleźć czegoś dobrego (choćby chęci), podobnie jak niewiele jest dobrych, w których nie można by wskazać niczego złego. Istnieje słówko niesłychanie wygodne dla określenia takich przedsięwzięć: "nierówny".
"Medea" w warszawskim Teatrze Dramatycznym należy bez wątpienia do tych spektakli, o których trudno wydać jednoznaczną opinię, czy jest to jednak spektakl nierówny? Prawda, że ogromne skupienie widowni, przyjmującej historię Medei od początku do końca z niesłabnącym napięciem, jest wcale nie najlichszym atutem tego spektaklu. Prawda, że nie zamieniłabym w żadnym wypadku kreacji Jankowskiej-Cieślak na grzeczną poprawność wszystkich wykonawców. Tylko - jak widać, pytania mnożą się niemal bez końca - czy w ogóle jest do pomyślenia "Medea" poprawna? A jeśli nie, to jaka winna być owa "Medea" zagrana w Polsce, w 1978 roku?
W Teatrze Dramatycznym gra się "Medeę" w sali wystawowej na III piętrze, pod płachtą-namiotem, wokół sześciobocznej scenki en rond (jeden bok zajmuje czteroosobowy zespół muzyczny, pięć pozostałych - publiczność). W tych kameralnych warunkach - mimo że za intymność kontaktu z aktorem płaci się podziwianiem przez połowę wieczoru jego pleców - tragedia bynajmniej nie musi przestać być tragedią. Tu - w transkrypcji Stanisława Dygata, w reżyserii Stanisława Brejdyganta - "Medea" jest wprawdzie krótkim, zwartym przedstawieniem, mówiącym o ogromnej, przemożnej sile ludzkiej namiętności, ale tragedią tylko bywa. Przyczyny tego są rozmaite, jedne zupełnie proste, inne znów złożone, skłaniające do refleksji ogólniejszych, do pytań o miejsce tragedii greckiej w świadomości dzisiejszego widza i dzisiejszego twórcy. Zacznijmy jednak od tych prostych - czasem aż wstydliwych - przyczyn.
Oto pierwsza - niejako podstawowa: sposób mówienia. Czyli po prostu dykcja. To naprawdę żenujące, słuchać tragedii, w której niemal połowa kwestii jest niezrozumiała, końcówki wyrazów połknięte, a początki wymamrotane. Warto też przy tej właśnie okazji przyczepić się do spotykanej w każdym teatrze i w każdym repertuarze, niezwykle charakterystycznej maniery współczesnego aktorstwa, maniery, która dawno, dawno temu przyprawiała zapewne o dreszcz, dziś natomiast tylko drażni. Owa fatalna maniera polega na robieniu tzw. znaczących, nabrzmiałych pauz w środku zdania, czy też pomiędzy poszczególnymi słowami. W zapisie (wyostrzonym zjadliwością, rzecz jasna) wygląda to tak: piszę. Ten artykuł bez wiary. Że cokolwiek. Zmieni ale muszę. Napisać co czuję bo inaczej. Sumienie. Nie da. Mi spać a bardzo. Chce. Mi się spać.
Tak właśnie wygląda ów sposób mówienia, pretendujący niekiedy, jak podejrzewam, do miana interpretacji.
Nie bez powodu od sprawy mówienia tekstu rozpoczęłam te wymówki. Tekst bowiem, czyli transkrypcja Dygata (swoją drogą szkoda, że w programie "Medei" ani słowa, w jaki sposób powstała ta transkrypcja, z jakiego przekładu, kiedy itd.), decydująco wpłynęła na kształt widowiska. Usiłowania, by tragedię grecką przybliżyć współczesności, są ze wszech miar zrozumiałe. Nie tyle zresztą chodzi o przybliżenie tragedii (skoro jej fenomen m.in. dlatego zadziwia, że do dziś jest żywy), co o związanie jej ze współczesnym, dzisiejszym językiem. Zamiar zrozumiały, jak się rzekło, tyle że niezwykle trudny w realizacji. Przykład może trywialny, który wytrawnych tłumaczy i znawców przedmiotu ubawi: można staroświeckie "łoże" zastąpić "namiętnością", nie można natomiast w to miejsce wpakować "łóżka", bo po prostu będzie to wówczas sztuka o czymś innym.
Transkrypcja Dygata wiąże "Medeę" ze współczesnością - świadczy o tym choćby wspomniane skupienie widowni. Ale są w tym związku pewne luki, budzące mimowolną (i nie na miejscu) refleksję, jak też z tej "Medei" napisałby recenzję niejaki Wiech. Istotnie, początkowe partie Chóru brzmiały niczym plotki dwóch paniuś.
Sprawa jest zresztą skomplikowana. Bo może takie refleksje, takie łączenie tragicznego wątku z życiowymi, codziennymi kłopotami i troskami wynika po prostu z drogi, jaką przeszedł teatr od greckiego amfiteatru. Może jesteśmy nieodwracalnie skażeni melodramatem, dramatem społecznym, psychologicznym, obyczajowym? Może moje spodziewanie, że usłyszę "Medeę" mówioną inaczej niż "Protokół pewnego zebrania" czy "Pannę Maliczewską", jest śmieszne? Może moje żądanie, by pan Brejdygant we mnie, siedzącej wygodnie (trochę twardo, ale jednak wygodnie) na widowni Teatru Dramatycznego wywołał litość i trwogę, jest żądaniem diablo wygórowanym?
Ja nie drwię, zadając te pytania. Tylko tyle, że wydaje mi się, iż "Medea" mogłaby mieć coś więcej wspólnego z tragedią, gdyby - nie przypominam już dykcji, bo to potrzeba elementarna - reżyser zespolił rozmaite niespójne, niejednolite elementy tego przedstawienia w całość, albo - przedsięwzięcia trudne, karkołomne, lecz chyba wykonalne - zadbał o celowość owej niespójności, czyniąc z niej programową ideę swojego spektaklu. Sądzę bowiem, że możliwa jest taka interpretacja "Medei" (czy raczej przybliżonej do współczesności transkrypcji Dygata), w której wszyscy bohaterowie nadawaliby się do opisania ich przez Wiecha, poza samą Medeą. Innymi słowy - wszyscy byliby związani z tą współczesnością po melodramacie, po dramacie z tezą, po filmie, zaś Medea - tkwiłaby w namiętności rodem z Eurypidesa, czyli rodem z greckiej tragedii.
Niespójności jest tu wiele. Ot, taki drobiazg: Medea bez śladu szminki, a część (to znaczy jedna osoba) Chóru ostro, współcześnie wymalowana. Inny drobiazg: zespół muzyczny ubrany w identyczne co reszta wykonawców kostiumy (zgrzebne, proste, ponadczasowe szaty), siedzący na scenie, śledzący zatem akcję. Pomijam już fakt, że tego wieczoru, kiedy oglądałam "Medeę", jeden z członków zespołu był czymś prywatnie ubawiony i bynajmniej nie taił swej uciechy. Ważniejsze od owego wesołka wydaje mi się to, iż integralność tekstu i muzyki, zapowiadana przez kostium, miejsce na scenie itp., pozostała w sferze sugestii i domniemań. Ba, co gorsza, nie tylko rozpoczęto - dosłownie za naciśnięciem guzika, który zgasił światło - uwerturką, ale i w ważnej scenie, opowiadającej o skutkach zemsty Medei, zagłuszono kompletnie aktorów ilustracyjnym zgiełkiem - którego by się nie powstydził sam Monteverdi, gdyby - rzecz jasna - dysponował taką świadomością muzyczną jak Włodzimierz Nahorny.
Inna sprawa: błędne (moim zdaniem) obsadzenie Marka Bargiełowskiego w roli Jazona. Owszem, Bargiełowski jest mężczyzną, który podoba się - przypuszczam - publiczności, jest typem aktora, który mógłby doskonale zagrać niewiernego męża w dramacie psychologicznym, obyczajowym. Ale chyba nie w tragedii. Jazona w końcu kocha nie byle kto (na Zeusa!), nie pensjonarka, nie licealistka, nie pani docent, tylko Medea. Medea nie walczy o alimenty!
I jeszcze jeden drobiazg do tej kolekcji - tym razem z programu. Otóż, poza garścią wiadomości na temat "Medei" i obsadą, w programie znajdziemy wybrane fragmenty "Melancholii": Kępińskiego. Na przykład: "Postawy negatywne są szkodliwe, gdyż wywołują znacznie większą niż postawy pozytywne mobilizację wegetatywno-endokrynną ustroju, co na dłuższą metę działa na ustrój szkodliwie ... W poczuciu krzywdy mieści się nadto element dziecięcego despotyzmu; własne poczucie sprawiedliwości człowiek chce narzucić całemu światu i czuje się sfrustrowany, iż świat jego sprawiedliwości nie akceptuje."
Innymi słowy Medea cierpi na depresje wynikającą z braku miłości, jej ustrój jest zbytnio zmobilizowany pod względem wegetatywno-endokrynnym, Medea jest dziecięcą despotką z własnym, sobie tylko właściwym poczuciem sprawiedliwości... Fragmenty te polecam do innych programów, na przykład do "Skąpca", który także czuje się sfrustrowany utratą ukochanej szkatułki.
Tu znów wyczuwa się drogę przebytą przez teatr i nie tylko teatr od czasów greckiego amfiteatru. Choroby psychiczne! Odkrycia psychiatrii! Na co chorował Hamlet, co było Edypowi (miał kompleks zapewne), na czym polega zespół Medei? Ależ Medea nie może być obłąkana. Jestem może śmieszna z tym odkrywaniem Ameryki, cóż zrobić jednak, skoro nawet program teatralny ciągnie ten spektakl w swoją stronę. Medea nie może być obłąkana, bo wtedy nie ma tragedii. Owszem, Eurypides wspomina przypadek niejakiej Ino, która zabiła synów tknięta szałem, ale też owa Ino nie doczekała się tragedii. Owszem, namiętność zda się graniczyć z obłędem, porównuje się ją do szaleństwa, jest równie mroczna, zagadkowa, straszna, aleć sens cały "Medei" polega na podjęciu przez nią świadomej a przerażającej decyzji.
Odkrycia psychiatrii mogą być zapewne pomocne w sensie warsztatowym, w sensie dochodzenia tą drogą do finalnego kształtu roli. Nie wiem, czy Jadwiga Jankowska-Cieślak szła właśnie taką drogą - w końcu, jak już powiedziano, namiętność ogromnie przypomina obłęd. Ja jednak widzę w niej Medeę prawdziwą, szaloną z miłości i nienawiści, nie zaś chorą umysłowo. Medeę niezwykłą i fizycznie - tak bardzo współczesną w urodzie, gibkości, wdzięku - i psychicznie. Skoncentrowaną bez reszty od pierwszej do ostatniej chwili, napiętą do ostateczności. Wściekłą, wykrzywioną z furii, wypluwającą nienawiść przez zaciśnięte zęby. Wybijającą stopą rytm zemsty w szalonym monologu. Skuloną w rozpaczy jak małe dziecko. Czystą i mądrą. Barbarzyńską. Patetyczną, ale tym patosem nie koturnowym, choć tragicznym.
Jadwiga Jankowska-Cieślak dowodzi bowiem ponad wszelką wątpliwość, że można zagrać tragedię grecką jak tragedię właśnie: będąc zarazem wyrazistym typem konkretnej kobiety w konkretnej sytuacji i uosobieniem najgłębszych, najsilniejszych uczuć ludzkich. Ta Medea jest współczesna w najbardziej szlachetnym znaczeniu - posiada świadomość tego, co się stać musi, świadomość, którą musimy posiadać - chcąc nie chcąc - w dwadzieścia pięć stuleci po Eurypidesie. Ale dzięki temu właśnie los w "Medei" pozostaje okrutnym, nieubłaganym, tragicznym Losem, budzącym litość i trwogę, nie zaś popularną współczesną spikerką TV, która zapowiadając film o miłości z nieszczęśliwym zakończeniem jest w stanie sprawić, by miliony widzów skręcały się z żalu i rozpaczy. Różnica dość istotna.
Jankowska-Cieślak w jakimś wywiadzie stwierdziła, że (cytuję z pamięci, więc niedokładnie) skoro wynajmują ją np. do filmu, to ona przychodzi i gra, bo na tym polega jej praca. Tylko tyle! Może jest to skromność, może swoista poza, a może istotnie tak wygląda najemna praca olśniewająco utalentowanej aktorki. Jakkolwiek by było, warto tę jej pracę utrwalić - nie w formie ułomnego opisu słownego, lecz na taśmie filmowej, jako dokument wszechstronności: tajemniczej, dziwnej Mańki ze "Ślubu", śmiesznej dziewczynki w śmiesznym bereciku z "Anegdot prowincjonalnych", bohaterki "Trzeba zabić tą miłość", niesamowitej, strasznej w bólu Medei.