Smutna Medea
Przedstawienie "Medei" w Teatrze Dramatycznym należałoby właściwie omawiać poprzez porównanie z prapremierą tej samej transkrypcji dokonanej przez Stanisława Dygata, która odbyła się szesnaście lat temu, również ma małej scenie tego samego teatru. Wypada jednak tylko powiedzieć, że tamto przedstawienie miało mocniejszą obsadę, a inscenizacja była bardziej pomysłowa.
Popatrzmy więc na tę "Medeę" z perspektywy dnia dzisiejszego. Już z fragmentu tekstu "Melancholii" Antoniego Kępińskiego, który umieszczony został w programie przedstawienia, sądzić można, że jego inscenizator przyjął zdecydowanie psychologiczną interpretację tej tragedii. Przy czym, idąc dalej, uznać można, że jest to w pewnym sensie próba rehabilitacji Medei, w duchu psychiatrii humanistycznej, gdzie nie ma mowy o "winie" dokonującego szaleńczego czy przestępczego czynu człowieka, ale o mechanizmie przyczyn i skutków wywołujących u niego stan patologiczny. Tak widziana "Medea" okazuje się też przypowieścią o samotnym buncie skrzywdzonej jednostki: "Świat, który krzywdzi, jest złym światem, można z nim walczyć w nadziei, że zwycięży pojęcie sprawiedliwości, oparte zwykle na fałszywym rachunku prawdopodobieństwa. Walka taka jest z góry skazana na niepowodzenie i w końcu przychodzi rezygnacja, przestaje się wierzyć zarówno w świat otaczający, jak i w samego siebie. Świat jest szary i smutny". Oczywiście w przypadku Medei nie ma mowy o rezygnacji, tylko o obocznej reakcji agresywnej, która (tak samo jak rezygnacja) jest wynikiem wywołanej krzywdą postawy negatywnej, która prawie zawsze okazuje się szkodliwa dla jednostki i dla jej otoczenia.
Interpretowana w ten sposób Medea, choćby nawet podeprzeć się autorytetem tak wybitnego psychiatry i humanisty, jak Kępiński, wydaje się jakoś zubożona. Ta mityczna czarownica, morderczyni rywalki i jej ojca-władcy, dzieciobójczyni, której zemsta wstrząsnąć musiała królestwem Kreona, zamienia się w bohaterkę kryminalnego dramatu, posługującą się kwasem siarczanym i kuchennym nożem, trafiającą na obserwację do kliniki psychiatrycznej. Nie chodzi mi tu wcale o obronę "królewskiego" wymiaru tragedii i zbrodni Medei. Na to, że namiętności i tragedie są w życiu równie wielkie - niezależnie od kondycji osób, które je popełniają - zgodzą się wszyscy. Chodzi mi o to, że sam Eurypides, pisząc tragedię, a nie sprawozdanie sądowe czy protokół z badań psychiatrycznych, nadał losom Medei wysoki wymiar, z którego nie warto rezygnować. Wiadomo dobrze, że prawdziwe tragedie oduczono się pisywać już bardzo dawno, zastępując je w osiemnastym, dziewiętnastym i dwudziestym wieku zupełnie innymi gatunkami dramatycznymi. Po co więc i Eurypidesa sprowadzać do rozmiarów współczesnej sztuki psychologicznej ?
Tekst "Medei" w sposób zasadniczy zmieniła prozaiczna transkrypcja Dygata. I choć Brejdygant nie poszedł na żadne uwspółcześnianie, choć jego spektakl jest hieratyczny w geście i pięknie umuzyczniony, a wszyscy aktorzy starannie deklamują prozę odziani w greckie kostiumy, całość wydaje się dziwnie pomniejszona, szara i smutna, jakby Medea, zamiast popełniać szaleństwa i zbrodnie, popadła w depresję.
Oczywiście trudno dziwić się reżyserowi, który mając do dyspozycji pisane przedziwnym językiem, rzekomo poetyckie i wierne przekłady "Medei", sięga po prozę Dygata. Ale skutek też nie jest zadowalający. Nawet najgorsze, wyszłe spod pióra filologów strofy potrafią czasem oddać prawdziwą wielkość teatralnej poezji, jaką była tragedia grecka, także i w swej najbardziej "psychologicznej", Eurypidesowskiej postaci. Tutaj mamy tylko, studium krzywdy, buntu i agresji. Studium, przeprowadzone zresztą bardzo czysto, kulturalnie i (z małymi wyjątkami) sprawnie.
Wiadomo dobrze, że "Medea" jest utworem dramatycznym, w którym istnieje tylko jedna - tytułowa rola, pozostałe postaci służą głównie do tego, żeby Medeę o czymś informować albo czegoś sie od niej dowiadywać, zaś Chór, jak w każdej tragedii greckiej, pełni rolę komentatora, a nie uczestnika wydarzeń.
Tak jest oczywiście i w tym przedstawieniu, gdzie dobrą rolę zagrała Cieślak-Jankowska. Jest ona już w tej chwili aktorką dojrzałą, umiejącą w pełni posługiwać się danymi sobie środkami działania. Wie, jak się ustawiać i poruszać, komponuje poszczególne sceny, stopniując napięcie, umie zmieniać rytm, wie, jak posługiwać się nawet nie najlepiej postawionym głosem. Mogła ostatecznie zepchnąć całe przedstawienie w kierunku z natury wziętego melodramatu i zagrać porzuconą przez męża obarczoną dziećmi dziewczynę, która szaleje z rozpaczy, bo mąż dla kariery rozwiódł się z nią i ożenił z ładną córeczką wysoko postawionego tatusia, a w dodatku - na sprawie rozwodowej - chce jej odebrać dzieci. Cieślak-Jankowska, choćby poprzez samo operowanie ciałem i głosem raz po raz wydobywa się ponad taką interpretację i choć do końca nie potrafi przełamać psychopatologicznej koncepcji Medei, chwilami nadaje swojej roli wymiar prawdziwie tragiczny. Potrafi być nie tylko żałosna, smutna czy rozgoryczona, ale staje się też czasem groźną i tryumfująca. Pozwala zrozumieć, że bunt zrodzony z indywidualnej krzywdy nie zawsze skazany jest na niepowodzenie, bo z sumy jednostkowych krzywd i buntów rodzą się bunty powszechne.