Kameralna Medea
W Teatrze Dramatycznym m.stoł. Warszawy, w niewielkiej salce wystawowej na III piętrze, przedstawiono kolejny, po awangardowych "Wariacjach" Jerzego Grzegorzewskiego, spektakl "poszukujący". Tym razem jest to "Medea" Eurypidesa, w transkrypcji, a właściwie niemal adaptacji Stanisława Dygata. Rzecz wyreżyserował Stanisław Brejdygant, a w roli tytułowej obsadzono jedną z popularniejszych aktorek młodego pokolenia Jadwigę Jankowską-Cieślak. Można chyba nawet podejrzewać, iż z myślą o niej przygotowano przedstawienie.
Zarówno wybór miejsca gry, jak i godzina rozpoczęcia spektaklu (9 wieczór), świadczą o tym, że teatr wyniósł mądrą naukę z poprzedniego eksperymentu. Na "Wariacjach" duża sala świeciła pustkami, tutaj gromadzi się co wieczór kilkadziesiąt osób - autentycznych miłośników teatru. Dla krytyki to też nauka. Okazuje się, że w stolicy - mimo pojawiającego się okresowo, np. w czasie grudniowych spotkań, olbrzymiego zainteresowania teatrem - nie ma dostatecznej ilości amatorów sceny, którzy gotowi są zaufać renomie teatru, sławie reżysera i aktorów i wypełnić przez kilkanaście wieczorów dużą salę na trudnym spektaklu, jakim są (czy może już... "były") "Wariacje".
W przypadku "Medei" pomyślano o tym, aby rzecz przedstawiać w możliwie atrakcyjny sposób. Przede wszystkim wykorzystano transkrypcję Dygata, tekst uwspółcześniający tragedię Eurypidesa. W starogreckim pierwowzorze bohaterka utworu była księżniczką z odległej Kolchidy, czarownicą, której postępowanie wymykało się pojmowaniu cywilizowanego Greka. Zarówno miłość do Jazona, jak potem nienawiść do jego nowej żony, przybierała u Medei postać skrajną, właściwie patologiczną. U Dygata, chociaż zachowana została zasadnicza osnowa dramatu, Medea jest kobietą niemal współczesną. Jej gniew, wściekłość, pragnienie zemsty można umotywować przy pomocy kategorii psychologii. Tak też gra bohaterkę Jadwiga Jankowska-Cieślak. Nie ma w niej nic z czarodziejskiej mocy, jest natomiast wielki wybuch okrutnej nienawiści, który niemal zmusza Medeę do zbrodni. Cały ciężar akcji jest tu przeniesiony z działań zewnętrznych do wnętrza tytułowej bohaterki. Stąd odpowiedzialność za powodzenie spektaklu spada przede wszystkim na odtwórczynię głównej roli.
W przedstawieniu stworzono doskonałe warunki, aby obserwować subtelną grę Jankowskiej-Cieślak i jej kolegów. "Medea" rozgrywa się na niewielkiej scenie otoczonej ławkami dla kilkudziesięciu widzów. Od góry ogranicza przestrzeń akcji czarna materia. Kilka reflektorów oświetla równym, stałym światłem miejsce gry. Aktorzy pojawiają się w dwóch bocznych wejściach, szybko wchodzą na scenę. Zachowano przy tym tak charakterystyczny dla tragedii greckiej rytm kolejnych wejść. Jest też w spektaklu szczątkowa forma chóru - dwie aktorki komentujące wydarzenia.
Świetnym pomysłem było włączenie do przedstawienia doskonałego zespołu jazzowego pod kierownictwem Włodzimierza Nahornego. Muzyka stała się tutaj czymś więcej niż akompaniamentem czy ilustracją akcji - właściwie integruje ona, spaja poszczególne epizody w całość, a ponadto narzuca atmosferę "zdarzenia" teatralnego. Trzeba w nim uczestniczyć, odbierać wszystkimi zmysłami, a nie tylko biernie przyglądać się grze aktorów. Rytm muzyki jest rytmem pulsującej w sercu Medei nienawiści, jest jakimś dalekim refleksem tej burzy namiętności, która szalała w barbarzyńskiej duszy czarownicy z Kolchidy zawodzenie fletu, głuche dźwięki kontrabasu, szalejąca perkusja jakby wyznaczają wspólną płaszczyznę dla archaicznej kanwy dramatu i teraźniejszości, jakby przybliżają prawdę, iż człowiek w swej konstrukcji psychicznej nie zmienił się zasadniczo przez dwadzieścia kilka stuleci. Ulega on tym samym namiętnościom, porywa go ten sam rytm miłości i nienawiści, co starożytnych Greków.
Jak już napisałem wyżej, świetnie oddaje to Jankowska-Cieślak. Gra niesłychanie skupiona, napięta. Od szeptu, spokoju przechodzi do ostrego krzyku. Zamysł zbrodni rodzi się u niej nie tylko z nienawiści, jest także rozpaczliwą formą obrony kobiety skazanej razem z dziećmi na wygnanie. Może nawet w jej postępowaniu więcej jest szalonej rozpaczy niż zaciętej nienawiści. Wspaniale zagrał Kreona, pojawiającego się co prawda na niedługą tylko chwilę, Mieczysław Milecki. Ogłasza on Medei rozkaz wygnania ze skrywanym bólem i pełną świadomością, że jako władca tak właśnie musi postąpić. Marek Bargiełowski przedstawił Jazona energicznie, ale bez tego napięcia, na którym zbudowane są role Jankowskiej-Cieślak czy Mileckiego.
"Medea" Brejdyganta stanowi dowód na pojawiające się od czasu do czasu przeświadczenie, że znakomitą szansą współczesnego teatru może okazać się kameralizacja wielkich tragedii starożytnych. Rezygnacja z koturnu, dużej obsady aktorskiej, chóru, skomplikowanej scenografii ujawnia istotne jądro tragedii - sytuacje psychiczne i międzyludzkie uwikłania. Czyli to, co zachowało aktualność i może zainteresować dzisiejszego widza zadającego te same pytania dotyczące kondycji i życia ludzkiego, które stawiali myśliciele starożytni.