Artykuły

Jak pedofil z lolitką

Dziurawe premiery Zelenki i Wedekinda w Starym Teatrze.

Obie inscenizacje trwają po trzy godziny. Furda, niechby trwały i pięć, gdyby starczyło mocy scenicznej. Ale nie starcza. Przedstawienia pod koniec pełzną ciężko jak wiatraczek, któremu kończy się bateryjka. Która bateryjka? Zasilacz wyobraźni czy propellerek sensów?

BIERZ MNIE

"Lulu" ma już ponad sto lat. Teatr narobił zamieszania, ogłaszając niby to polską prapremierę Wedekinda, przygotował tymczasem jedynie prezentację nieznanej, pierwotnej wersji sztuki. Tej nieułagodzonej, obnażającej obleśne fascynacje autora dziecinno-damskim ciałkiem. Uwypukliło to oczywiście kwestię ukrytej pedofilii tudzież inne podobne motywy wyławiane z wypiekami przez fascynatów genderowych obsesji. Atoli nie odmieniło w decydujący sposób fabuły, w myśl której nastoletnie (w wersji hard siedmioletnie!), naładowane seksem zwierzątko doprowadza do ekstazy i zguby tabun dorosłych obojga płci. Bez wampowatych intencji, od niechcenia konsumuje ich jak zakąski.

U Wedekinda konsumowani mieli swoje społeczne rodowody. Michał Borczuch bierze ich mniej serio, woli groteskowo przerysować. Układa im pląsy, ustawia w ekscentrycznych sytuacjach. Można podziwiać śmiałość jego montaży, choćby wpuszczenie na scenę trojga dzieci - ni to uczestników, ni to obserwatorów, żywych punktów odniesienia. Z drugiej strony irytuje zamiłowanie do seksualnych obsesji: wciąż ktoś tu gwałci ścianę albo macha sztucznym penisem. Ta parada atrakcji z czasem jałowieje; ilu można oglądać kolejnych napalonych samców, których nazwiska teatralny komputer z rozmachem przekreśla na ścianie?

Z przedstawienia zostaje Lulu. Żywe srebro emanujące siłą uwodzenia, ćwierćrobot, ćwierćdziecko, ćwierćkot, ćwierćkurwa. Fantastyczna kreacja Marty Ojrzyńskiej.

KARZ MNIE

O uśpieniu i zgwałceniu syna przyjaciół oddanego mu pod opiekę bohater komunikuje ze zdenerwowaniem pokrywanym łagodnym uśmiechem. Widownia nie rozumie: czy potworne wyznanie tak fajnego gościa to aby nie wygłup?

Wizerunek bohatera to kluczowy element prapremierowej sztuki Petra Zelenki. Inteligentny gwałciciel, pisarz, jest, świadom swego łajdactwa - pragnie pokajać się i przyjąć karę. Aliści bez oporów korzysta z tego, że nikt nie chce go spowiadać. Świat, w którym żyje, nie jest zainteresowany wymierzaniem mu sprawiedliwości inaczej niż w ramach fałszywych rytuałów, na przykład telewizyjnego show. Jest więc rajem dla obwiesi, którzy a to prześpią się mimochodem z siostrą żony, a to gwizdną bez potrzeby konserwę ze sklepu. Krzysztof Globisz robi słodkie oczy: byłem gotów dać się napiętnować. To wy nie chcieliście. Może raczej z wami jest coś nie tak?

Portret sprośnego misia, zgnębionego własną sprośnością i rozmiłowanego w niej jednocześnie, mógł być wściekłą analizą współczesnego immoralizmu. Gdyby na przykład autor zdecydował, czy skupia się na tym wątku, czy na krytyce telewizyjnej świadomości naszych czasów, zabawnej, ale przewidywalnej. O ile Borczuchowi zasobnemu w obrazkową inwencję wyczerpał się po prostu temat, o tyle Zelence dramaturgowi starczyłoby co prawda skojarzeń i obserwacji na trzy sztuki, za to rezerwuar środków scenicznych szybko pokazał dno. W roli reżysera nie potrafił uruchomić widowiska, wszystko zaględził, nie byle jakich aktorów zaś - wśród nich Peszka, Bielską, Trelę - sprowadził do wymiaru statystów.

Obie premiery Starego budzą niedosyt. Drażni obsesyjna pustka jednej wypowiedzi, warsztatowa niezborność drugiej. A jednak przy całej złości niepodobna ukryć, że wizja lolitki i pedofila maszerujących pospołu przez świat, pewnych swego, bezrefleksyjnych, budzących sympatię i akceptację - to może najmocniejszy krzyk przerażenia, jaki nasz teatr ostatnio wydał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji