Cały świat jest prowincją
Artur Guzicki: Do inscenizacji "Zony" w teatrze w Legnicy zainspirował pana film Andrieja Tarkowskiego "Stalker". Czy warto odkurzać takie opowieści i pokazywać je młodej publiczności?
LECH RACZAK: Zawsze warto pytać, czy jesteśmy tacy, jakimi sami siebie postrzegamy i czy warto odbywać podróże, żeby tę wiedzę weryfikować. "Zona" nie jest prostym przełożeniem na scenę tego, co na ekranie dwadzieścia lat temu zrobił Tarkowski. Chcę, by przedstawienie - w przeciwieństwie do filmu, wyciszonego, statycznego - było dramaturgicznie klarowne, dynamiczne, rozbuchane.
Pokoleniu dzisiejszych licealistów "Stalker" kojarzy się z grą komputerową. Nie wiedzą, że Tarkowski nakręcił taki film. Nawet nie mają szansy go zobaczyć.
Mój widz może nic nie wiedzieć ani o filmie, ani o jego przesłaniu. Moim zadaniem jest stworzenie atrakcyjnego widowiska. Mam nadzieję, że tak jak wcześniejsze spektakle tego je-atru, zobaczy je także publiczność z innych miast, i to w rozmaitych, pozateatralnych przestrzeniach. Dlatego między innymi wybrałem Legnicę. Ponadto, stanowi ona doskonałe tło dla tego przedsięwzięcia, choć nie ma w nim bezpośrednich odwołań do miejscowej rzeczywistości. Kiedyś armia radziecka stworzyła tu swego rodzaju zony - strefy niedostępne dla nieupoważnionych. Także dziś Legnica nie jest kojarzona z zabytkami czy przemysłem, ale raczej z faktem, że była miastem częściowo zamkniętym. Jednak akcja "Zony" nie dzieje się w Legnicy, lecz w bliżej nieokreślonym miejscu. Nawet nie wiadomo, czy ta zona jest miejscem dobrym, czy złym. Jeden z bohaterów mówi tylko, że trzeba uważać, bo nie wiadomo, co się może zdarzyć.
Film Tarkowskiego postrzegany był przez krytykę jako obraz science fiction. W polskim teatrze ten gatunek prawie nie istnieje. Jest pan jednym z niewielu reżyserów, którzy podejmowali na scenie taką tematykę.
Ale nie tym razem. Staram się myśleć o "Zonie" jak o spektaklu realistycznym, którego akcja mogłaby się zdarzyć jutro czy pojutrze, a nie za ileś tam lat. Sam postrzegam film Tarkowskiego jako obraz współczesny. Swoją drogą szkoda, że w Polsce nadal gatunek science fiction jest niedoceniany, także w literaturze i filmie. Mam poczucie, że doskonale nadaje się do rozstrzygania wielu problemów, stawiania ważnych pytań. Twórczość Stanisława Lema jest tego potwierdzeniem.
Stawia pan w teatrze na intelektualną rozmowę. Tymczasem z raportu o stanie polskiego teatru wynika, że widzowie szukają rozrywki.
Jestem przekonany, że istnieje publiczność szukająca w teatrze refleksji. Nie jest liczna, ale jej potrzeby trzeba zaspokajać. Zresztą teatralna komercja to przecież dwa typy działalności. Repertuar lekki i lektury szkolne - właśnie te ostatnie mają największą widownię. Teatry korzystają z mechanizmu napędzania im szkolnej widowni i nazywają to misją edukacyjną. Sam niedawno wyreżyserowałem na prowincji, w Gnieźnie, lekturę szkolną. Molierowski "Skąpiec" został tak pomyślany, by nastoletni, których tam doprowadzą, dobrze się bawiły i rozumiały, co dzieje się na scenie.
Lubi pan prowincję?
W stereotypowym myśleniu Legnica czy Gniezno to miasta prowincjonalne. Jednak w dzisiejszych czasach pojęcie "teatralna stolica kraju" straciło rację bytu. Wszystkie pomysły, nowatorskie rozwiązania błyskawicznie przenikają granice. Sztuka teatralna po prostu ich nie zna. Z moich doświadczeń wynika, że daleko od tak zwanych centrów kulturalnych istnieje możliwość robienia teatru w większym skupieniu, z większą uwagą. Oczywiście, że w Warszawie czy Krakowie reżyser ma do wyboru najlepszych aktorów. Ale tylko w teorii, najczęściej są oni bardzo zajęci. W małych miastach jest czas, żeby pomyśleć o odchodzeniu od stereotypowych rozwiązań, trochę poeksperymentować. Dlatego interesuje mnie praca na uboczu. Nie planuję reżyserowania w wielkich teatrach, z aktorami o znanych nazwiskach. Wolę pracować w zespole, gdzie istnieje równość wobec dzieła i procesu twórczego, a nie w miejscu, gdzie dominują gwiazdy, decydujące o kształcie przedstawienia.
Czy druga w krótkim czasie premiera oznacza, że po latach przerwy Lech Raczak wraca na polskie sceny?
Nie muszę wracać. Nie straciłem z krajem kontaktu, choć większość czasu spędzam we Włoszech. Cały czas związany jestem z festiwalem Malta. Realizuję to, co mnie interesuje i tylko wtedy, kiedy mam coś do powiedzenia.
Nie kusi pana powrót do teatru niezależnego? W Polsce albo we Włoszech?
Nie mam takich możliwości. W Polsce brakuje systemu, który pozwala skorzystać z dotacji na taką działalność. Teatr niezależny wymaga pieniędzy, m.in. na przetrwanie. Na pierwsze przedstawienie zespół musi pracować ze dwa lata. W tym czasie ludzie muszą z czegoś żyć. We Włoszech natomiast jest ogromna konkurencja, działa ponad 400 grup teatralnych, które są zarejestrowane i korzystają z finansów publicznych. W całej Unii system dofinansowywania kultury polega na tym, że jak ktoś stara się o grant na działania artystyczne, musi wykazać, że ma część pieniędzy. Gdyby w Polsce można było uzyskać środki z ministerstwa lub z samorządu, łatwiej byłoby sięgać po pieniądze unijne. We Włoszech niezależna grupa po zrealizowaniu projektu dostaje zwrot podatków, które zapłaciła. Dotyczy to między innymi podatku VAT za zakup towarów i usług. W całości zwracane są także koszty ubezpieczenia socjalnego płaconego przez członków grupy.
Tymczasem u nas minister finansów chce odebrać twórcom możliwość odliczania 50-proc. ulgi, która wynika z kosztów uzyskania przychodu. W ten sposób ludziom żyjącym z umów o dzieło i praw autorskich podatki mogą być podniesione o 100 procent.
Niestety, finansów państwa taka zmiana nie zbawi, a wielu artystów zostanie jeszcze głębiej wepchniętych w obszar biedy, w którym żyją.