Artykuły

Wszystko w Polsce jest możliwe, nawet zmiany na lepsze

"Marsz Polonia" w reż. Jacka Głomba w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Pisze Małgorzata Budzik w serwisie Teatr dla Was.

"Ach, krytycy teatralni, zbliżcie się wreszcie do mnie, bezkarne robaczki! Długo, zbyt długo czekałem na balecik z wami!" - napisał kiedyś Jerzy Pilch w jednym ze swych tekstów "Ja, człowiek teatru" publikowanym na łamach "Polityki". Idąc dalej wskazanym tropem pisarz stwierdził: "Być może krytyk teatralny to jest facet, który nie zdał na aktorstwo albo na reżyserię, jest w nim niespełnienie jakieś bolesne, ale przecież po napisaniu recenzji on już sobie w domu przedstawień nie reżyseruje, ról przejmujących w kuchni albo łazience raczej nie odgrywa (choć tu pewności nie ma)".

Odnosząc się do słów jednego z najpoczytniejszych współczesnych polskich pisarzy z satysfakcją muszę stwierdzić, że nie jestem facetem. Nigdy też na myśl mi nie przyszło być aktorką, albo reżyserką. Przewrotnie też piszę recenzję ze spektaklu "Marsz Polonia" w reżyserii Jacka Głomba. Jednak nie odstawiam tej sztuki ani w kuchni, ani też w łazience, bowiem przedstawienie trudne w odbiorze dla przeciętnego recenzenta - jakim niewątpliwie jestem - stawia dla mnie poprzeczkę zbyt wysoko.

Zadania bynajmniej nie ułatwia również znakomita adaptacja wydanej w 2008 roku książki Pilcha pod tym samym tytułem, stworzona przez Roberta Urbańskiego. Mam tutaj nieodparte wrażenie, że przepełniona ironią sztuka skierowana została w głównej mierze do koneserów twórczości Pilcha i koncepcji teatralnych Jacka Głomba, które tworzą ze sobą bardzo dobry duet. Niekoniecznie jednak przedstawienie bywa dobrze rozumiane, a już na pewno budzi wiele kontrowersji, a może nawet wywoływać konsternację wśród widzów oraz krytyków teatralnych.

Wiele w tym miejscu wyjaśnia kontrrewolucyjny "Manifest" teatralny Jacka Głomba, który w kilku założeniach wydaje się bliski także pisarskiej estetyce Jerzego Pilcha. Bliski, bo porusza te same narodowe przywary, bolączki i mity, przywołuje te same upiory z przeszłości i stawia diagnozę teraźniejszości oraz przestrogę przed pozostawaniem w cieniu karykaturalnego ducha romantyczności. Reżyser napisał w nim m.in.: "Uważamy, że kryzys odwiecznego modelu opowiadania historii, które zastępuje się luźnymi kolażami obrazów, klisz, performance'ów, ma fatalne skutki [...] Nie chcemy ani teatru łatwego i przyjemnego, ani łatwego i nieprzyjemnego. W czasach, gdy zewsząd feruje się wyroki na Złego albo wygłasza peany na cześć Dobrego Polaka, chcemy pokazać Polaka (Nie)Zwykłego: nieoczywistego, barwnego, skomplikowanego [...] Nie ma idei, która mogłaby usprawiedliwić hochsztaplerkę [...] Pokutuje przekonanie, że produkt dla ludzi musi być łatwą i pustą błyskotką, a prawdziwa sztuka - nadętym, niezrozumiałym bełkotem. Sztuka jako zwierciadło rzeczywistości praktycznie dziś nie istnieje - łatwiej odbić kicz i miałkość. My chcemy odbijać światy piękniejsze, różnorodne i niejednoznaczne. Nie plastikowe, krzykliwe i najzwyczajniej już nudne [...] Niezachwianą zasadą czynimy szacunek dla widza, objawiający się w rzetelnej artystycznej pracy".

Śmianie się z samego siebie to trudna sztuka. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą przywary, narodowa mentalność oraz cechy dziedziczone od pradziadów, bodaj z epoki romantyzmu. Duch romantyczności nadal unosi się nad naszym krajem, a rozliczanie się z nim czasami odbywa się na granicy śmieszności. Polskie wady narodowe to temat ulubiony nie tylko dla pisarzy. Dlatego walka pomiędzy dwoma obozami: Arki Przymierza (ród Kowalewiczów, czyli tradycjonaliści, katolicy, wierni narodowym ideałom prawdziwi Polacy), a Wieżą Babel (goście Bezetznego, czyli liberalni wichrzyciele, kosmopolici, bezbożnicy, lansujący nowe parapatriotyczne idee) z jednej strony śmieszy, z drugiej przeraża. Skonsternowany mieszanką narodowych modeli patriotyzmu widz może zapytać w pewnym momencie: "Do cholery! Gdzie ja jestem?". Trudno się więc dziwić, że często brakuje autentycznych wybuchów szczerego, spontanicznego śmiechu w scenach, które same się proszą o taką reakcję.

Aktorzy na ogół poradzili sobie z koncepcją realizatorów i zobaczyliśmy kilka bardzo wyrazistych kreacji. Młody pisarz, w którego wcielił się Jakub Kotyński krąży niby mediator pomiędzy dwoma Polskami. Nie bardzo jednak leży mu na sercu rozwikłanie nawarstwiającego się od dziesiątków lat konfliktu. Wokół niego znajduje się tyle pięknych kobiet, które poją go polską wiejską śmietaną prosto od polskiej krowy, albo zagranicznym drogim szampanem. Perspektywa wzięcia udziału w bankiecie, przeradzającym się w orgię, jest o wiele ciekawsza niż wiejska nasiadówka. Andrzej Jakubas, jako Zagubiony Mit "Solidarności", jest jedną z nielicznych postaci z charakterem. Widać to szczególnie w scenie, gdy z jego ust płyną słowa piosenki Jacka Kaczmarskiego "Mury". Bez przesady można powiedzieć, że mrożą one krew w żyłach w kontekście całej sceny, polegającej na muzycznym fechtunku. Okazuje się zatem, że prostymi środkami można pokazać więcej.

Na uwagę zasługują również kreacje: Grzegorza Wojdona - Szatana Wcielonego Benjamina Bezetznego, Mirosława Henke - Towarzysza Garstki, Marty Góreckiej - znudzonej swoją rolą Matki Polki, która robi striptiz, Aleksandry Listwan - Herminy, córki Maksymiliana Kowalewicza oraz Magdaleny Zając - służącej Bezetznego. Na sam koniec pozostaje do rozpoznania oniryczny duch babki Pilchowej, ze źle wróżącą przepowiednią: "Coś złego stanie się z Polską".

Prosta scenografia Małgorzaty Bulandy, z wyrazistymi przedmiotami, jak czołg, kukła generała Jaruzelskiego, czy biało-czerwona puszka z wonnym dymiącym kadzidłem, nie przesłania istotnych treści dramatu, a wręcz stanowi znakomite tło do wydobycia ich na wierzch. Wspomnieć wypada również Witolda Jurewicza, odpowiedzialnego za ruch sceniczny. To m.in. dzięki niemu widz mierzy się z meczem piłkarskim na scenie i podziwia iście sportową kondycję aktorów.

Jednak zdecydowanie na największe brawa zasługuje Bartek Straburzyński, który stworzył znakomity klimat muzyczny spektaklu. Dobór repertuaru, zwłaszcza w scenie linczu na Koniecpolskim, czy później w przemianie mszy w przyjęcie urodzinowe zasługuje na najwyższe uznanie. W pamięci zostaje impulsywna mieszanka fragmentów piosenek: "Szła dzieweczka do laseczka", "A mury runą, runą, runą", czy wreszcie: "Na Wojtusia z popielnika". Znakomita bitwa na wersy pozostawia widza w sytuacji dość ambiwalentnej, wychodząc z teatru jeszcze długo nuci słowa: "Marsz, marsz Polonia, nasz dzielny narodzie, odpoczniemy po swej pracy w ojczystej zagrodzie. Już was żegnam niskie strzechy, ojców naszych chatki, już was żegnam bez powrotu ojcowie i matki. Już was żegnam bracia, siostry, krewni, przyjaciele, póki w ręku miecz jest ostry, nie zginie nas wiele... Złączmy ramię do ramienia, bracia Galicjanie, gdy uderzym wszyscy razem, Polska zmartwychwstanie"!

Sztuka "Marsz Polonia" pretenduje do miana komedii, ale tak czy inaczej, "balecik" z Pilchem nie należy ani do rzeczy łatwych, ani przyjemnych. Obecny w sztuce groteskowy Polaka portret własny został opowiedziany z perspektywy prowincjonalnej lokalności, przejawiającej się w takiej samej przerysowanej i karykaturalnej mentalności. Pełno więc kompleksów, narodowych mitów, stereotypów i traum kulturowych oraz historycznych, a także żywych emocji: pretensji, żalów, oburzenia i agresji. Zatem w takim samym stopniu problem ów dotyczy zarówno krytyków teatralnych - owych "bezkarnych robaczków" - jak również wymagających i świadomych sztuki scenicznej widzów teatralnych, których przecież w Tarnowie nie brakuje, wbrew opiniom co poniektórych.

Choć z drugiej strony: "wszystko w Polsce jest możliwe".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji