Własny ogródek
Sceniczne tło do "Kandyda" Teatru Polskiego z Wrocławia tworzy horyzont o zmienianej światłem barwie. Przecinające go smugi kolorów, zwiewne kotary, lampiony dopełniają dekoracji. Zofia de Ines-Lewczuk stworzyła scenografię, która stanowi znakomite tło dla aktorów. Ich sylwetki, niby wycięte przez dawnego mistrza, rysują się wyraziście, ogromniejąc nieraz cieniami o niesamowitym rysunku. Stylizowane na epokę Waltera kostiumy, operują kolorami przytłumionymi! - spełzłej szarości, zgaszonego różu, bieli przechodzącej w kość słoniową.
Kiedy kurtyna idzie w górę, na scenie widzimy zespół, zastygły w pół ruchu w malowniczych pozach. Na scenę wpada niby spóźniona Pakita (Grażyna Krukówna), aktorzy mówią tekst - jako zbiorowy narrator. I tak zostajemy wprowadzeni w akcję "Kandyda" Woltera. Co tu ukrywać, jest to "Kandyd" przerobiony na musical. Pomysł szokujący, a jednak się powiódł. Okazało się, że to - głośne już bardzo przedstawienie - cieszy się zasłużoną sławą.
Zjadliwość tekstu Woltera właściwie nie zwietrzała. Któż z nas zresztą, od czasu do czasu, nie dochodzi do wniosku, że najlepiej byłoby się zająć wyłącznie własnym ogródkiem? Maciej Wojtyszko, reżyser przedstawienia, przyozdobił "Kandyda" piosenkami, z muzyką Jerzego Derfla; wzmacniają one efekt wielu kluczowych sytuacji, bezpośrednio odnosząc je do naszej współczesności. Do najbardziej udanych należy "Eldorado". I ją właśnie usłyszeliśmy na bis, wykonany na kategoryczne żądanie rozentuzjazmowanej publicznoności.
Bis w teatrze, do tego dramatycznym, należy do rzadkości. Uskrzydleni sukcesem aktorzy, przeszli w tym nieoczekiwanym finale, samych siebie. Dawno się tak w teatrze nie bawiono. Przy tym odnosi się wrażenie, że aktorzy bawią się równie dobrze, prezentując nie tylko umiejętności aktorskie i wokalne, ale i znakomitą kondycję.
Przy tym trzeba powiedzieć, że jest to przedstawienie na najwyższym poziomie, wykorzystujące konwencje teatralne dla spotęgowania efektu komicznego. Wśród licznych przygód ciągle ufnie zdziwionego Kandyda (Stanisław Melski) są i przygody paryskie. Wraz z nim przenosimy się na widownię teatru w Paryżu; obok nas zasiada grupa krytyków i entuzjastów. A między nimi Kandyd, który wciąż się wzrusza biedaczek, nawet sceniczną akcją. Jakże bliski nam się staje w końcu ten prostaczek, który do końca umie dziwić się i cieszyć. Rzadkie dary, także i w naszym eleganckim towarzystwie - ukazanym niby mimochodem na scenie. A aktorzy grają tu wszystko, uzupełniając co najwyżej...swe kostiumy wieńcami z kwiatów lub papierowymi czapkami. Wcielają się w dziesiątki postaci, zmieniają skórę jak Ferdynand Matysik, który jest PangIossem, Gubernatorem, TeatraInym Krytykiem, Generałem. Tworzą kreację zbiorową, będąc tłumem tworzonym przez zderzające się ze sobą zróżnicowane postacie. Są gąszczem drzew, falujących ze zdziwienia, okrętem poruszanym przez galerników. A nawet - skrzypiącymi drzwiami do zamku barona. Okazuje się, że można, owszem grać i zawiasy, byleby się to robiło dobrze.
Rysunek tych postaci jest często groteskowy, a świadome skontrastowanie przeczących sobie słów i wyglądu lub zachowania wywołuje na widowni salwy śmiechu. W sekwencji Eldorado, utopijnego szczęśliwego państwa, wykładowi o powszechnej szczęśliwości przeczą miny zastraszonych poddanych. A jedna z najlepszych ról tego przedstawienia to Brat Kunegundy; Miłogost Reczek wyposaża młodego barona w prawdziwie arystokratyczne tiki oraz maskę idola punków - całość, dziwnie harmonijna ma w sobie to, co się nazywa prawdą sceny.
W sumie - dwie godziny dobrego teatru i dobrej zabawy. Połączenie tak rzadkie, że radzę to sprawdzić samemu (do niedzieli włącznie w sali Teatru "Wybrzeże" na Targu Węglowym w Gdańsku).